
„Oto kolejny »dżentelmen po przejściach«, który za nic nie chce wiązać się z żadną kobietą, w romantycznej powieści mistrzyni zmysłowości”. „Romantic Times”
Sir John Fanning – dla bliskich Jack – co dzień na sali sądowej staje twarzą w twarz ze zbrodnią, lecz nie boi się niczego… poza wizytą swojej matki. Teraz, przed Bożym Narodzeniem, jej przyjazd właśnie się zbliża. I nie obejdzie się – tego jest pewien – bez prób wyswatania go z kolejną, zdaniem matki najbardziej odpowiednią kandydatką.
Jednak sir John stawia zdecydowany opór. Bo po raz pierwszy od lat jego serce bije mocniej dla kobiety...
Madeline Hennessy jest śliczna, inteligentna… i zdaniem matki zupełnie nieodpowiednia na żonę Jacka. Czy rzeczywiście? Jeśli nawet tak mogło by się wydawać, to ze zgoła innych powodów…
GRACE BURROWES to autorka bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”, uhonorowana najbardziej prestiżowym wyróżnieniem gatunku: RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara). Ukończyła nauki polityczne, muzykologię i prawo. Porzuciła jednak praktykę prawniczą na rzecz pisania. Jej powieści są w czołówce list bestsellerów Amazonu (często na 1. miejscach) najlepszych romansów z epoki regencji.
- Mój biedny, mały Charles jest prawie martwy –Mortimer Cotton ciskał gromy świętego oburzenia. – To właściwie mord w biały dzień, sir Jack.
Biedny, maleńki, kudłaty, ponad dwustukilogramowy Charles – baran rasy mocno mieszanej – leżał na ziemi w grudniowym słońcu, jakby oddawał ducha wyczerpany nadmiarem uciech fizycznych.
- Oto grabież, jakiej się dopuszczono pod naszym nosem – grzmiał dalej Cotton, kładąc potężne pięści na biodrach. – Ta kobieta bezwstydnie ukradła mojego barana. I proszę, jak on teraz wygląda.
Sir John Dewey Fanning żywił głębokie przekonanie, że baran o imieniu Charles II dojdzie do siebie po miłosnych ekscesach przed zachodem słońca, o ile przechwałki Mortimera na jego temat kryły w sobie coś z prawdy. Owce Hattie Hennessey promieniały zadowoleniem, co świadczyło zapewne o tym, że Charles obdzielił swoimi legendarnymi łaskami całe stado.
- Zważ moje słowa, sir Jack: potwarz – oto, z czym mamy do czynienia – odparowała Hattie Hennessey. – Pan Cotton oskarża mnie o kradzież swojego leniwego barana, podczas gdy to on powinien zapłacić karę za to, że nie potrafi utrzymać w gospodarstwie swojej trzody. I oto jego baran traktuje się moją paszą i moimi nieszczęsnymi owcami.
Fioletowo-czerwona twarz Cottona przybrała groźny wyraz.
- Twoje skarlałe, przeklęte jałówki nie znały prawdziwego ogiera, odkąd się urodziły, Hattie Hennessey. Czy okazuje mi się wdzięczność za to, że spotkało je takie szczęście? Czy padło choć słowo o rekompensacie za wielkoduszność Charlesa? Nie, plecie się tylko o karze i obraża, bo ponoć źle dbam o swoje gospodarstwo.
Opinie w hrabstwie były podzielone w zależności od tego, jakie akurat powody do skargi miały skłócone strony – bo Hattie i Mortimer kłócili się nieustannie. W tym wypadku to Hattie zawiadomiła sir Jacka, że wśród jej owiec znajduje się zabłąkany baran.
Ten sam baran, za którego usługi Mortimer zawsze ściągał od niej fortunę.
- Panie Cotton, czy mogę z panem zamienić słowo na osobności – między nami, dżentelmenami ludzkiej rasy? – wtrącił sir Jack w potok narastających obelg.
- Tyle słów, ile pan chce. Każde obraziłoby delikatne uszy Charlesa.
Podczas gdy Cotton zerknął złowrogo na zmęczonego barana, sir Jack puścił oko do Hattie. Kobieta popatrzyła na swoje owce, główne źródło skromnych dochodów i zapewne najbliższe towarzyszki życia poza psem collie i kotem.
Jack przeszedł w drugi koniec stogu siana, Cotton, po paru chwilach nadąsanego milczenia, podążył za nim.
- Hattie Hennessey nie ma siły, żeby przenosić barana przez kamienne murki – oznajmił Jack – a co dopiero dźwigać go przez całą drogę z pańskiej farmy na swoją. – Nie do końca mówił prawdę. Hattie Hennessey posiadała właściwą dla tej rodziny mocną budowę ciała i wzrost, nawet na starość. Na krótką odległość dałaby sobie radę z potulnym baranem.
Nie mogła jednak, pod żadnym pozorem, prosić kogoś o pomoc; rodzina Hennessey słynęła z uporu i niezależności – bardzo podobnie jak Cottonowie.
- A zatem zleciła komuś, żeby ukradł – burknął Cotton.
- Fakty przeczą tej hipotezie – stwierdził Jack, strząsając źdźbło siana z rękawa. – Po pierwsze, Hattie nie ma grosza na zbyciu. Po drugie, sądzę, że pewien sąsiad, zbyt dobry dla własnego dobra, postawił barana wśród jałówek Hattie pod osłoną nocy, oszczędzając biednej wdowie błagania o pomoc, której rozpaczliwie potrzebuje.
Krzaczaste, białe brwi Cottona zlały się w jedną linię z konsternacji.
- Może pan Belmont? Albo jego synowie? Chłopcy w tym wieku psocą bez opamiętania. Charles jest przyjazny, kiedy nie zajmuje się akurat tym, do czego ma szczególne skłonności.
Charles był owczym hedonistą.
- Nie oskarżam Belmontów o źle pojmowaną dobroczynność, panie Cotton.
Brwi pana Cottona wystrzeliły w górę, a zanim ich właściciel zdążył coś wtrącić, Jack podjął na nowo swoje teoretyzowanie. Służąc w Indiach nauczył się, że jeśli starszym oficerom oszczędzano konieczności odniesienia się do raportów zbyt wcześnie, sprawy przybierały korzystniejszy obrót.
- Wie pan, że sytuacja Hattie uległaby znacznemu pogorszeniu, gdyby nie zdołała zastąpić barana, który zdechł tego lata – powiedział Jack. – Wie pan, że nie stać jej, żeby nie zapewnić sobie co roku nowych jagniąt. Żeby nie urazić jej zwykłą dobroczynnością, jakaś dobra dusza wymyśliła tę intrygę, żeby oszczędzić jej dumę i poprawić położenie. Proboszcz zapewne pochwaliłby ten uczynek.
Proboszcz tak się zmęczył nieustającym sporem między Mortimerem Cottonem i Hattie Hennessey, że raz po raz wygłaszał kazania o dobrym Samarytaninie.
Cotton regularnie wycierał kościelne ławy swoim szacownym siedzeniem. Rzadziej wrzucał monety do skarbonki na biednych.
- Myśli pan, że ja to zrobiłem, sir Jack?
Nie, nic takiego nie przyszło Jackowi do głowy, ale co robić, kiedy sędzia sam już nie wiedział, jak z tego wybrnąć.
- Ta intryga nosi pańskie piętno, Cotton, pańskiego zmysłu praktycznego i rozmachu. Ale jeśli postoimy tu chwilę dłużej, chwaląc pańskie cnoty chrześcijańskie, Hattie wyciągnie widły i przegna barana z gospodarstwa.
- Nie będzie się znęcać nad moim Charlesem, kiedy jest taki strudzony. Nie pozwolę na to. Charles nie wie, która owca należy do którego gospodarstwa.
Dla Charlesa każda owca należała wyłącznie do niego, przez parę minut. Jack poznał wielu oficerów w służbie Jego Królewskiej Mości, którzy podzielali ten pogląd w kwestii miłosnych podbojów.
- Pewnie zdołam przekonać Hattie, żeby pozwoliła Charlesowi odpocząć tutaj przez dzień czy dwa – oznajmił Jack. – Nie chciałbym, żeby ktoś mógł powiedzieć, że takie wspaniałe zwierzę nie dało rady takiemu małemu stadu. – Przez te dwa dni Charles skończyłby zaczęte dzieło – zapewne parę razy z rzędu.
- Mój Charlie nie dałby rady?
- A zatem się zgadzamy. Jeśli zdołam przekonać Hattie, Charles odpocznie sobie tutaj, powiedzmy do czwartku, kiedy osobiście go panu odwiozę. Jeśli odejdzie pan teraz zagniewany, Hattie nie domyśli się w żaden sposób pańskiej szlachetności.
Cotton łypnął na Jacka, jakby słowo „szlachetność” należało do wymyślnych słówek, jakich używały wyższe sfery na balach maskowych. Dla Mortimera Cottona szlachetność znaczyła z pewnością to samo, co głupota, ale miał tyle samo dumy, co każdy inny człowiek. Jack niemal słyszał, jak cytuje pobożne upomnienia proboszcza na następnym turnieju rzutek.
- Przejrzał mnie pan, sir Jack – powiedział Cotton, kopnąwszy kupkę ziemi. – Nie piśnie pan nikomu słowa? Hattie Hennessey jest bardziej dumna niż chrześcijaninowi wypada.
Och, dajże spokój.
- Może pan liczyć na moją dyskrecję, Cotton. Niedolę biednych wdów powinno mieć więcej ludzi na względzie w tym hrabstwie, to szlachetne, że okazał pan serce.
- Z ust mi pan to wyjął. Pójdę już, ufając pańskiej, hmm…, dyskrecji. – Cotton ukłonił się elegancko i przemaszerował przez podwórko, ledwie uchylając kapelusza w stronę Hattie.
Hattie obserwowała go w zamyśleniu bladoniebieskimi oczami.
- Dobrze, że wyrzucił pan tego chwalipiętę z mojego gospodarstwa, sir Jack. Ale zapomniał zabrać swojego puszczalskiego barana.
- Barany właśnie to robią, Hattie. – A czego Jack nie robił już nazbyt długo, skoro już o tym mowa.
Jedna z owiec podeszła, żeby obwąchać rozłożone na ziemi ciało Charlesa. Charles podjął wysiłek, żeby dotknąć się nosami z przybyłą, po czym znowu opadł na siano z głębokim, męskim westchnieniem. Owca ułożyła się obok niego, przeżuwając karmę.
- Eloise – powiedziała Hattie, potrząsając palcem w jej stronę – zwykła z ciebie nierządnica. Na wiosnę oczekuję od ciebie bliźniaków, moja panno.
Charles był znany z tego, że płodził bliźniaki, a od czasu do czasu zdarzały mu się nawet trojaczki.
- Hattie, muszę polegać na twojej dobrej woli – odezwał się Jack – bo mój nadzorca nie będzie w stanie odwieźć Charlesa do domu wcześniej, jak w czwartek. Posunąłem się do tego, że zapewniłem Cottona, że nie zostanie obciążony kosztami utrzymania barana, ani nie będzie skargi, że nie odgrodził należycie swojej trzody.
Hattie strzepnęła kolejne źdźbło słomy z rękawa Jacka.
- Nadużywasz nieco swego stanowiska, sir Jack, rozmawiając w moim imieniu z tym bufonem.
Uprawnienia Jacka wznosiły się ponad rozstrzyganie kłótni na podwórku, ale wolał to, niż cierpieć kolejne wizyty Hattie i Cottona w Teak House.
- Nie należy zgłaszać, że Cotton nie potrafi upilnować swoich zwierząt w gospodarstwie, Hattie. Okaż trochę litości człowiekowi, który najpewniej nie może zaznać spokoju we własnym ognisku domowym.
Hattie parsknęła; odpoczywający baran drgnął przestraszony.
- Ta Perpetua Cotton ma czelność skarżyć się na to czy tamto, węszyć dokoła, obnosić się co tydzień z nowym czepkiem. Mortimer Cotton powinien wziąć tę kobietę w garść.
Jak właściwie roztropny mężczyzna miał wziąć w garść dorosłą kobietę o ostrym języku i wyrobionych sądach w każdej kwestii, mając do tego dziesiątkę dzieciaków, które należało ubrać i wykarmić?
- Mortimer Cotton to z pewnością człowiek, którego życie przygniata – zauważył Jack, wyciągając dłoń w rękawiczce do ciekawskiej owcy. – Okaż trochę litości. Zatrzymaj barana wśród swoich owiec, aż będę mógł zabrać go do domu w przyszłym tygodniu.
Owca pociągnęła delikatnie nosem, a potem przestała się nim interesować. Zwierzęta, pod wieloma względami, tak bardzo górują nad ludźmi kulturą w zachowaniu.
- Idźże sobie – warknęła Hattie, machając na nią ręką. Owca odbiegła parę kroków i legła z drugiego boku Charlesa. Owce, w przeciwieństwie do większości ludzi, instynktownie bronią się nawzajem.
- Uznam to za osobistą przysługę, jeśli pozwolisz baranowi zostać parę dni, Hattie.
Jack całym sobą tęsknił, żeby chwycić widły i napełnić koryto sianem, a także dolać wody do poidła oraz wbić gwóźdź w obluzowaną deskę przy furtce. Hattie nigdy już nie pozwoliłaby mu postawić stopy na swojej ziemi, gdyby poczynał sobie u niej tak swobodnie.
- Baran może tu zostać – oznajmiła Hattie, odmaszerowując w stronę furtki. – Do czwartku rano, nie dłużej.
- Wielkie dzięki. – Jack otworzył przed nią drzwi; skrzypienie zawiasów obudziło jego konia. Szlachetne stworzenie drzemało uwiązane do słupa przed maleńką chatką Hattie.
- Zostaniesz na filiżankę herbaty – oznajmiła Hattie. – Tyle mogę zrobić, skoro przyjechałeś natychmiast, żeby się sprawić z tą zakałą społeczną.
Hattie miała na myśli Mortimera czy Charlesa?
- Może innym razem, Hattie. Oczekują mnie w Candlewick i już zabawiłem trochę zbyt długo. Czy mam przynieść trochę siana dla barana Mortimera?
Hattie przystanęła gwałtownie, z pięściami na biodrach, zastygając w tej samej pozie, co Cotton.
- Nie znoszę litości, sir Jack, jeśli wiesz, o czym mówię. Mortimer Cotton od chłopaka uprawia ziemię w tym hrabstwie, więc jeśli nie zdaje sobie sprawy, że jego baran żre moje siano, to proszę mu tego nie mówić. Dzięki niedopatrzeniu Mortimera będę miała miot jagniąt, choć pewnie będą byle jakie i mizerne.
- Bez urazy – powiedział Jack, chwytając lejce. – Proszę wybaczyć. – W duchu przeprosił również na odmowę filiżanki herbaty. Hattie z pewnością cierpiała samotność, ale Jack na dzień dzisiejszy miał już dość fraternizowania się z mieszkańcami, a do wieczora było jeszcze daleko.
- Przyjmuję przeprosiny, tym razem – odparł Hattie, gładząc konia po nosie. – Jeśli spotkasz moją małą Maddie w Candlewick, to masz jej powiedzieć, żeby odwiedziła starą ciotkę, jasne?
W największym przypływie odwagi Jack nie ośmieliłby się wydać polecenia Madeline Hennessey, która od wielu lat nie była już mała.
- Przekażę pannie Hennessey, że ciotka za nią tęskni.
Wskoczył na konia i ruszył w drogę, podczas gdy Charlie, który najwyraźniej doszedł do siebie, wdrapał się na kapryśną Eloise i zrobił to, co baranom wychodzi najlepiej. Jack pozazdrościł zwierzakowi misji i nieustającego zapału, z jaką wprowadzał ją w życie.
- Madeline, chodź, usiądź z nami – powiedziała Abigail Belmont, poklepując kanapę. – Daję głowę, że ty nigdy nie odpoczywasz, chyba że na polecenie.
Madeline Hennessey nie miała ochoty usiąść, zwłaszcza naprzeciwko sir Johna Deweya Fanninga – dla miejscowych, sir Jacka.
- Przyłącz się, proszę, do nas – poparł ją Axel Belmont. – Inaczej narażę się na gniew mojej żony, zjadając więcej ciasteczek do herbaty, niż mi się należy.
Belmontowie zapewniali Madeline pracę i nigdy otwarcie im się nie sprzeciwiała.
- Choć pragnęłabym bardzo uchronić pana Belmonta przed taką kompromitacją – co wydaje się skazane z góry na klęskę – to jednak obiecałam panu Chandlerowi, że pomogę mu przy inwentaryzowaniu…
Sir Jack wstał, tak jakby Madeline należała do rodziny, a nie pracowała jako służąca. Obecnie pełniła rolę pośrednią między damą do towarzystwa a służącą do wszystkiego, co na ogół jej odpowiadało.
- Proszę zostać chwilę, panno Hennessey – powiedział sir Jack. – Przynoszę pozdrowienia od ciotki Hattie oraz przypomnienie, że za tobą tęskni.
- Dziękuję, sir Jack. – Ciotka Hattie pewnie nagadała mu do przystojnego ucha, narzekając, jak rzadko kuzynka ją odwiedza. Madeline odwiedzała każdą ze swoich dwóch owdowiałych ciotek co dwa tygodnie, o ile pozwalała na to pogoda. Nie dość często, ale mając tylko pół dnia wolnego na tydzień, nie mogła więcej.
- Usiądź. – Sir Jack wskazał miejsce na kanapie obok siebie. – Hattie była w świetnym humorze, a historia, która spowodowała ten cud, zasługuje, aby ją opowiedzieć.
Madeline pragnęła tylko pomóc panu Chandlerowi przy inwentaryzacji w siodlarni.
Chandler kochał namiętnie swoje konie, w przeciwieństwie do nowego lokaja, który ubrdał sobie, że kocha się w Madeline – albo w jej biuście.
Zajęła miejsce obok sir Jacka, choć doprawdy nie powinna. Należał do tych mężczyzn, którzy dobrze wyglądają po drugiej stronie trawnika albo na dziedzińcu kościoła, a z bliska okazują się jeszcze przystojniejsi. A także skrupulatnie dbał o higienę osobistą.
Madeline nie mogła nie odczuwać szacunku wobec mężczyzny, który pozostawał w dobrych stosunkach z mydłem, wodą i wanną. Jeśli w dodatku posiadał jasne włosy, lśniące błękitne oczy i nienaganne maniery, to mogła wytrzymać parę minut obok niego na kanapie – mimo jego chłodnego zachowania.
- Czy wpadłeś na ciotkę Hattie przypadkiem w wiosce? – zapytała Madeline. Hattie rzadko opuszczała swoje maleńkie gospodarstwo, głównie dlatego, że stara kobieta miała w nim więcej pracy, niż mogła podołać. Brakło jej także zbędnego grosza, żeby iść na targ, a przyjaciół nie odwiedzała, żeby nie odwzajemnili jej się z wizytą, opróżniając przy okazji skromną spiżarkę.
- Hattie wezwała mnie w charakterze sędziego pokoju – wyjaśnił sir Jack, podając Madeline talerz ciasteczek.
Wybrała najzwyklejsze, które mogło być pyszne, ponieważ kucharka honor kuchni Belmontów traktowała z największą powagą. Sir Jack wybrał jedyne pozostałe ciasteczko cynamonowe i przekazał talerz pani Belmont.
- Mam nadzieję, że ciocia nie padła ofiarą przestępstwa – powiedziała Madeline.
- Z pewnością kiedy sama o tym opowie, wspomni o krzywdzie, jaką jej wyrządzono – odparł sir Jack. – Najlepszy baran Mortimera Cottona, Charles II, złożył jej wizytę z własnej inicjatywy. Nie wiem, czy Cottona bardziej wprawiło w zmieszanie to, że jego zwierzę wymknęło się z zagrody, czy rozzłościło to, że owce Hattie cieszyły się towarzystwem Charlesa bez żadnej rekompensaty dla właściciela.
Temat nie należał raczej do takich, które zwykle poruszano przy damach, ale Belmontowie nie byli zrzędliwi, a Candlewick leżało dwanaście mil w wiejskiej okolicy od Oxfordu.
- Jak to rozwiązałeś? – zapytał pan Belmont. – Mortimer i Hattie zagrażają pokojowi królewskiemu, odkąd jej baran zdechł. Chętnie bym jej pożyczył jednego z moich, ale wtedy Cotton – albo Charles - podniósłby larum, że go pozbawiam potencjalnego klienta.
Madeline ugryzła kawałek ciastka, przełykając pytanie, dlaczego dobre samopoczucie Cottona jest ważniejsze od dobrobytu starej kobiety.
- Gdybyś mnie zapytał o zdanie – odezwała się pani Belmont – powiedziałabym ci, że Mortimer Cotton jest idiotą. Jeśli jego baran pokrywa wszystkie jałówki w hrabstwie, wszystkie stada będą wkrótce spokrewnione i Charles straci pracę.
Pan Belmont oddał jej salut filiżanką herbaty.
- Gdybym miał dość rozumu, żeby o tym pomyśleć i tak zderzyłbym się z dumą Hattie Hennessey. Miłosne skłonności Charlesa oszczędziły nam wszystkim co najmniej trzech kolejnych kazań na temat dobroczynności i miłości bliźniego.
Madeline zanotowała w pamięci, żeby wspomnieć w modlitwie o zwierzaku, ponieważ pan Belmont miał rację: duma ciotki dorównywała jej uporowi, a upór jej biedzie, dokładnie tak samo, jak u Theodosii.
- Ja potrzebuję dobroczynności – oznajmił sir Jack. – Przyszedłem prosić o pomoc panią Belmont, ponieważ grozi mi najazd rodzinny w okolicy świąt Bożego Narodzenia.
- Jak mogę ci pomóc? – zapytała pani Belmont.
Abigail Belmont miała wdzięk prawdziwej damy, choć urodziła się jako córka oxfordzkiego sklepikarza. Pan Belmont należał do zamożnej szlachty, a Madeline z radością zamordowałaby każdego, kto próbowałby skrzywdzić któreś z państwa Belmontów, albo ich dzieci.
Pani Belmont miała około trzydziestu lat, jej mąż kilkanaście lat więcej, ale od ich ślubu nie minął rok, a pierwsze dziecko przyszło na świat całkiem niedawno. Promienieli zadowoleniem i tym rodzajem radości, który Madeline wiązała ze szczęśliwym pożyciem małżeńskim i dużymi rodzinami.
Sir Jack, z kolei, żył sam, jedynie ze służbą i promieniał… cóż, nie promieniał w ogóle.
- To, co możesz zrobić – oznajmił sir Jack – to ocalić mój dom przed kataklizmem. Mój kamerdyner i kucharka ledwie się odzywają, lokaje udają, że nie słyszą, albo nie rozumieją poleceń kamerdynera, pokojówki wzniecają bunt, a gospodyni regularnie grozi odejściem. Nie mogę narazić brata, a tym bardziej matki, na podobny bałagan.
- O, Boże – powiedziała pani Belmont. – Matki potrafią być…
- Macierzyńskie – przerwał jej pan Belmont, całując dłoń żony i zatrzymując ją w swojej.
Madeline zjadła całe ciasteczko, smakowało gorzej niż pachniało – nie dość słodkie, odrobinę za suche.
- Zdaję sobie sprawę, że proszę o wiele – powiedział się Jack – ale nie ma nikogo innego, do kogo mógłbym się zwrócić. – Dla sir Jacka nawet prośba o radę byłaby narzucaniem się.
- Może będziesz musiał zatrudnić nowego kamerdynera – zauważył pan Belmont. – Albo, że tak powiem, wysprzątać w domu. Nie ma to, jak ukarać dla przykładu obiboka, żeby reszta, która się za pewnie czuje, wzięła się do roboty.
Sir Jack wstał i podszedł do okna, które wychodziło na wysadzany klonami podjazd. Chociaż powoli zbliżały się święta, panowała łagodna, jesienna pogoda. Złote liście wyściełały trawnik i wisiały na gałęziach, rozświetlając popołudnie. Jedna zimowa burza, jeden wietrzny poranek i reszta listowia i promienny blask znikną.
Zima, dla człowieka, który prawie dziesięć lat życia spędził w Indiach, mogła być długa i ciężka. Dla kobiety, która uwielbiała żyć intensywnie, zima w domu Belmontów stanowiła przytulny, spokojny przedsionek piekła.
- Miałem nadzieję, że pani Belmont porozmawia z moją gospodynią – powiedział sir Jack. – Może przejrzy jadłospisy kucharki, zorganizuje rozkład dnia pokojówek i porozmawia z Pahdim o obowiązkach lokajów.
- Madeline zajmuje się u nas jadłospisami – stwierdziła pani Belmont.
- A pokojówki w Candlewick działają według rozkładów dnia, które Madeline ułożyła przed laty – dodał pan Belmont, łajdak jeden.
Całymi latami była dla niego „Hennessey”, kiedy był wdowcem cierpiącym w żałobie i musiał się opiekować dwoma niesfornymi chłopakami. Madeline żywiła wobec Axela Belmonta sprzeczne uczucia – jako młoda i głupia dziewczyna, a także nie taka już młoda i oddana jego pierwszej żonie.
Sir Jack spojrzał uważnie na Madeline.
- Wydaje się, że panna Hennessey jest kompetentna we wszystkim, co robi.
Och, nie, panna Hennessey wcale taka nie była. W opinii ciotek Madeline zawiodła całkowicie, jeśli chodzi o znalezienie dobrej partii. Sir Jack był winien tego samego niedopatrzenia, ale jako mężczyźnie, nikt mu tego nie wypominał.
Poza tym, sprawował urząd sędziego pokoju. Madeline nie należała do przesadnych entuzjastek królewskiej sprawiedliwości, ani tych, którzy ją usiłowali zaprowadzać.
- Potrzebujesz – oznajmił pan Belmont – zastępcy głównodowodzącego albo adiutanta.
Na szczęście, Madeline nie była ani jednym, ani drugim.
- Ma pan na myśli zarządcę domu, panie Belmont?
Pan Belmont przyglądał jej się z wnikliwą uwagą, jaką poświęcał swoim okazom botanicznym i Madelina poczuła się nagle jak roślinka. Oderwana od reszty, niezdolna bronić się przed wzrokową wiwisekcją pod szkłem pana Belmonta.
- Nie zarządcę – odezwała się pani Belmont. – Sir Jack, czy twoja matka podróżuje z towarzyszką?
Sir Jack złożył ramiona na piersi i oparł o parapet okienny. Był nieprzyzwoicie przystojny w stroju do konnej jazdy. Wysoki, szczupły, noszący się z niedbałą elegancją, sprawiający mylne wrażenie kogoś łagodnego i zadowolonego z życia. Madeline widziała go jednak podczas zawodów w rzutki – z podwiniętymi rękawami i wzrokiem utkwionym w celu.
Choć raczej niezbyt towarzyski, był dobrym sąsiadem, sumiennym gospodarzem i niezawodnym partnerem dla podpierających ściany panien na miejscowych balach.
A jego drużyna wygrywała w rzutki zawsze, pod warunkiem, że członkowie drużyny byli przynajmniej w połowie trzeźwi.
- Nic mi nie wiadomo, żeby matka miała towarzyszkę – powiedział sir Jack. – Ma wiele przyjaciółek w Londynie i twierdzi, że zapewniają jej towarzystwo w wystarczającym stopniu. Z moją matką się nie dyskutuje, jeśli chce się z rozmowy wyjść cało.
Z sir Jackiem także nie należało dyskutować. Madeline nie pamiętała, kiedy ktoś ostatnio podjął taką próbę.
- Starsze damy potrzebują, żeby je oszałamiać wdziękiem – stwierdziła Madeline. – Sądzimy, że skoro utraciły młodość, nie dbają o pochlebstwa, a to nieprawda. Potrzebują niemądrego przekomarzania się i szczerych komplementów tym bardziej, że są w tej fazie życia bardziej samotne.
Obaj mężczyźni popatrzyli na Madeline tak, jakby właśnie opisała, w jaki sposób Napoleon mógł wygrać bitwę pod Waterloo. Pani Belmont podniosła pokrywkę czajniczka do herbaty i zajrzała do środka.
- Mam pomysł – oznajmił pan Belmont, a Madeline powstrzymała się od rozbicia czajniczka na jego głupiej, dobrej głowie. Przeczuwała, że pomysł nie przypadnie jej do gustu.
- Panie Belmont – odezwała się jego żona. – Wierzę, że twój koncept wywrze na mnie niezwykłe wrażenie. – Uśmiechnęła się do niego promiennie, a on… Axel Belmont nie potrzebował zachęty. Wysoki na ponad sześć stóp, jasnowłosy, dobrze zbudowany, o bystrym, akademickim umyśle był też twardy, jak przystało na ojca dwóch młodzieńców oraz jednego niemowlęcia.
Odwzajemnił uśmiech; ich wzajemne uczucie było tak jasne i promienne, jak ostatnie liście na drzewach za oknami i dużo bardziej trwałe.
- Madeline musi przenieść się do twojego domu jako tymczasowa dama do towarzystwa twojej matki – oświadczył pan Belmont, wyraźnie zachwycony własnym geniuszem. – Ustawi twoją służbę na właściwych miejscach i nawet ty nie zrozumiesz, jak dokonała tego cudu.
Madeline zakrztusiła się ciasteczkiem; sir Jack podszedł i poklepał ją po plecach.
- Belmont, to nie było zbyt udane – powiedział, poklepując ją między łopatkami. – Twój niemądry pomysł wyraźnie nie spodobał się pannie Hennessey.
Madeline machnięciem ręki podziękowała sir Jackowi, choć ten pozostał na miejscu.
- Nic mi nie jest – wycharczała. – Okruszek – coś małego – wleciał nie tam, gdzie trzeba.
- Madeline zaskoczyło, że wpadłem na tak dobry pomysł i tyle – stwierdził pan Belmont. – Nie miałem żadnego od…
- Tego ranka – wtrąciła pani Belmont, uśmiechając się do serwisu do herbaty.
Nastała, przeciągając się, trochę niezręczna cisza, podczas gdy wszystkie oczy skupiły się na Madeline, jakby przez ostatnie pięć minut nie siedziała na tej samej kanapie.
- Pomysł pana Belmonta nie jest niemądry – powiedziała Madeline – ale nie jest dobrze przemyślany. Zbliżają się święta, z Sussex przyjedzie więcej rodziny i będziemy mieli dużo pracy w Candlewick.
- Nie gościmy dworu królewskiego – zauważyła pani Belmont. – Matthew i chłopcy uważają nasz dom za swój własny. A mama sir Jacka przyjedzie dopiero po Bożym Narodzeniu.
Madeline miała wrażenie, że w domu państwa Belmontów, nie wiedzieć kiedy i jak, coś się zmieniło. Najpierw chwalono ją pod niebiosa, a teraz wypychano na podjazd.
A sir Jack przez cały czas wpatrywał się w nią, jak w środek tarczy tarczy do rzutek.
- Candlewick jest moim domem. – W Madeline oburzenie walczyło z paniką. – Czy moje usługi nie są już tutaj potrzebne?
Jej usługi obejmowały ostatnio nadzór nad niańkami, pomoc gospodyni, wysłuchiwanie zwierzeń kucharki i grę w karty z lokajem.
- Oczywiście, że to jest twój dom – zapewniła pani Belmont łagodnym tonem, który ani trochę Madeline nie uspokoił. – Brakowałoby nam ciebie ogromnie, gdybyś przyjęła pracę gdzie indziej, ale sir Jack to nasz bliski przyjaciel i prosił nas o pomoc.
Prosił o pomoc Belmontów i nie był przyjacielem Madeline.
- To rozwiązanie tymczasowe – powiedział sir Jack. – Moja matka nigdy nie zostawała na dłużej niż dwa, trzy miesiące.
Innymi słowy, głupiec brał ten plan pod uwagę.
- Jak rozumiem, w przeszłości dawała sobie radę bez damy do towarzystwa – odparła Madeline. – Czy nie uzna, że przydzielając jej teraz takową, postępujesz arogancko, sir Jack?
- Moja matka ma chroniczną skłonność do obrażania się, podobnie chyba jak twoja ciotka Hattie. Wybierając dla niej towarzyszkę, dam jej możliwość zaspokojenia potrzeby wynajdowania afrontów, tam, gdzie w grę wchodziła tylko troska.
- A ja mam być tym afrontem?
- Z pewnością jednym z wielu – zgodził się sir Jack. – Jedzenie, zasłony przy łóżku, ustawienie świec na kominku, ton, jakim zwracam się do służby, albo fakt, że w ogóle się do nich odzywam… Moja zdolność do rozczarowywania mojej matki jest tak bezgraniczna, jak…
Zamilkł, ale nie dość szybko, żeby ukryć prawdziwą rozpacz. Madeline oczami wyobraźni ujrzała zimowe wieczory w bibliotece sir Jacka. On szczęśliwie pogrążony w lekturze jakichś wojennych wspomnień, jego biedna matka szalejąca z nudy.
- Może należałoby przekonać matkę, żeby nie przyjeżdżała z wizytą w tak ponurej porze roku – odezwała się Madeline. Sam mógłbyś przenieść się do Londynu, mogąc dzięki temu wyjeżdżać i przyjeżdżać, kiedy sam byś zechciał.
Pan Belmont nalał żonie drugą filiżankę herbaty i sam wziął cytrynowego herbatniczka.
- Z własnego doświadczenia wiem, że matki niechętnie przyjmują próby uniknięcia inspekcji. Jeśli sir Jack podejmie jakieś manewry, żeby się wykręcić od wizyty, matka podwoi wysiłki, żeby przyjechać.
- Właśnie – potwierdził sir Jack. – Choć przypuszczam, że starsi synowie Belmonta ten sam upór przypisują własnemu, drogiemu ojcu, którego dążenie do celu kojarzy się z rzepem. Panno Hennessey, czy zgodzisz się zostać chwilową damą do towarzystwa mojej matki? Mogłabyś rozejrzeć się pod schodami, zebrać informacje, porozmawiać z panią Belmont i przedstawić jakieś sugestie? Byłbym niezwykle wdzięczny.
Madeline nie chciała wcale wdzięczności sir Jacka, ani też nie bawiła jej jego własna odmiana rzepa.
- Powinnaś się doprawdy zlitować nad nieszczęsnym starym kawalerem – powiedział pan Belmont. – To chrześcijański obowiązek, panno Hennessey, a służba sir Jacka ci za to podziękuje. Dom w rozsypce nikogo nie czyni szczęśliwym.
Madeline nie interesował szczęśliwy dom, chociaż odpowiadał jej dach nad głową i posiłek codziennie raz albo dwa razy. I nie odpowiadało jej stanowisko pod dachem sir Johna Deweya Fanninga.
- Pochlebia mi to, oczywiście – powiedziała Madeline – ale obie nianie tutaj niedawno podjęły swoje obowiązki, a wobec zbliżającej się zimy…
- Nonsens – przerwała jej pani Belmont. – Wyszkoliłaś je znakomicie, a dziecko ma się doskonale. Świetnie się sprawdziłaś w roli damy do towarzystwa, kiedy owdowiałam, a przedtem byłaś prawą ręką gospodyni w Candlewick. Obie ciotki traktują cię jak skarb, chociaż rzadko kiedy mają dla kogoś dobre słowo. Tymczasowa zmiana otoczenia dobrze ci zrobi.
Nastąpiła kolejna wymiana promiennych uśmiechów, podczas gdy Madeline miała ochotę wyrzucić ten genialny plan przez okno.
Belmontowie byli dobrymi, miłymi ludźmi, którym Madeline mogła szczerze powiedzieć, co jej leży na sercu. Cenili wesołe usposobienie u służby i nie tolerowali niewłaściwego zachowania wobec kobiet mieszkających pod ich dachem.
Madeline ich lubiła. Ta myśl wprawiła ją w zmieszanie, zwłaszcza że nie lubiła sir Jacka.
Chociaż, ściśle mówiąc, nie darzyła go antypatią.
- Niezbyt ci się ten pomysł spodobał – stwierdził sir Jack. Co za niedopowiedzenie. – Jestem przygotowany, żeby być hojnym, panno Hennessey. Rozpaczliwie hojnym. Masz przed sobą mężczyznę pozbawionego dumy.
Madeline widziała przed sobą mężczyznę bez skrupułów i nie tak już czarującego.
- Bałagan w twoim domu, sir Jack, wynika po części z tego, że jesteś sędzią. W jednym tygodniu odbywasz posiedzenia, w innym nie. Nie jesteś panem swojego czasu, a każdej poważniejszej sprawie poświęcasz całą swoją uwagę. Pan Belmont zachowywał się tak samo, kiedy piastował ten urząd.
- Ma rację – powiedział pan Belmont, pochłaniając jednocześnie maślany herbatnik. – Przeklęta praca zakłóca człowiekowi spokój, kiedy ludzie schodzą na złą drogę. Także kiedy bydło schodzi na złą drogę. Twoja matka nie będzie zachwycona, kiedy zaczniesz znikać o różnych porach, żeby badać życie erotyczne owiec Hattie Hennessey.
- Belmont – powiedział sir Jack. – Czy muszę ci przypominać, po kim odziedziczyłem to stanowisko?
- A ty nigdy mi nie podziękowałeś, że się usunąłem, niewdzięczniku. Panna Hennessey zlituje się nad tobą, bo ma miękkie serce.
Tego już było za wiele.
- Nie mam…
- Rozpieszczasz swoje ciotki – ciągnął pan Belmont. – Rozpieszczasz nas, chłopców, dziecko… Porozpieszczaj matkę sir Jacka, podpowiedz parę nowych pomysłów jego gospodyni, pozachwycaj się śmietankowym deserem kucharki, flirtuj z lokajami i wygłoś im parę kazań. Użyj swojej magii, a w jego domu wszystko zacznie się toczyć gładko tak, jak tutaj, w Candlewick.
Madeline otworzyła usta, żeby zbesztać chlebodawcę za tę rażącą przesadę. Candlewick miało znakomitą, kompetentną gospodynię oraz utalentowaną kucharkę, choć obie panie wchodziły w wiek podeszły, brak energii nadrabiały doświadczeniem.
- Schlebiasz mi bezwstydnie, panie Belmont.
- Gdzież bym śmiał.
- A ja tak – odezwał się sir Jack – gdybym myślał, że to cię skłoni do przyjęcia tego stanowiska. Zyskasz moją dozgonną wdzięczność, świetne referencje, satysfakcję z wykonywania tak potrzebnej pracy…
- Oraz pieniądze – wtrącił pan Belmont. – Takie, których nie odmówiłaby rozsądna młoda kobieta.
Madeline nie była już młoda. Gdzieś między odrzucaniem zalotów nieopierzonych młodzieniaszków na dziedzińcu kościelnym – większości z nich, w każdym razie, a ciułaniem grosza na potrzeby starzejących się ciotek, zdołała pogodzić się z rzeczywistością. Pracowała ciężko – zawsze pracowała ciężko – i przy odrobinie szczęścia miała nadzieję odłożyć trochę na ten czas, kiedy ciężka praca będzie przewyższać jej siły.
- Pozwolę sobie stwierdzić, że ciotki namawiałyby cię do przyjęcia propozycji. – Sir Jack nie przekomarzał się z nią, ani nie przesadzał. Przedstawiał jedyny argument, którego Madeline nie mogła odrzucić. Hattie porządnie zmyłaby jej głowę, gdyby wzgardziła szansą występowania w roli towarzyszki prawdziwej damy.
A sir Jack proponował to stanowisko jedynie tymczasowo, nic więcej.
Gdyby wiosenny miot owiec Hattie nie zależał od zbłąkanego barana, Madeline może by odmówiła, ale sytuacja ciotki stawała się nie do pozazdroszczenia. Finanse Theodosii od lat nie wyglądały lepiej.
Madeline nie będzie miała na starość nawet „wdowiego grosza”, o czym ciotki często jej przypominały.
- Zostanę tymczasową damą do towarzystwa – powiedziała. – A jeśli zauważę, że w domu coś źle funkcjonuje, dam o tym dyskretnie znać.
Sir Jack ujął jej dłoń w obie swoje.
- Trudno mi wyrazić swoją ulgę.
Madeline cofnęła rękę.
- Przedstawię krótko swoje wymagania związane z tą pracą, jeśli państwo Belmont zechcą zostawić nas na chwilę samych?
Belmontowie wstali i byli w połowie drogi do drzwi, zanim Madeline skończyła mówić. Ich pośpiech skojarzył jej się z rodzicami, którzy pragną zapewnić chwilę prywatności młodej damie i jej zalotnikowi.
Która to analogia wydawała się po prostu śmieszna.