Jak zwyciężali wielcy dowódcy

Jak zwyciężali wielcy dowódcy

Tytuł oryginału: How Great Generals Win?
Ilość stron: 320
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2022-05-30
EAN: 9788324175512
Historia powszechna

Fascynująca książka autora bestsellera Jak Hitler mógł wygrać wojnę

Od Scypiona Afrykańskiego do MacArthura

„Sztuka wojny oparta jest na oszustwie. Dlatego, kiedy możesz atakować, sprawiaj wrażenie, że jesteś do tego niezdolny; kiedy wykorzystujesz siły, powinni uważać cię za bezczynnego; gdy jesteś blisko, spraw, by wróg myślał, że jesteś daleko” – napisał w swej Sztuce wojny słynny strateg Sun Tzu.

Wielcy generałowie nie wysyłają do bitwy wojska, na które czeka przygotowany nieprzyjaciel. Wielcy generałowie uderzają tam, gdzie są najmniej spodziewani. Ogromne postępy w technice wojskowej na przestrzeni dziejów nie zmieniły tej fundamentalnej prawdy.

Bevin Alexander maszeruje przez 2000 lat historii i pokazuje wybitnych wodzów, którzy wygrywali nie dzięki przewadze liczebnej i atakowi frontalnemu, lecz błyskotliwej strategii i mistrzowskiej taktyce, zaskoczeniu i podstępowi. Ich geniusz polegał nie na sile, lecz wyobraźni:

• Scypion Afrykański – rzymski wódz, który pokonał Hannibala.
• Czyngis-chan – szybkość i podstęp: tajemnica strategii mongolskiego zdobywcy.
• Napoleon Bonaparte i pochód Wielkiej Armii.
• Stonewall Jackson – „zadziwić, zwieść i zaskoczyć”: motto generała konfederatów.
• William Tecumseh Sherman – generał, który wygrał wojnę secesyjną.
• Lawrence z Arabii i generał Allenby – błyskotliwa kampania w Palestynie.
• Mao Zedong – Długi Marsz ku zwycięstwu chińskiej rewolucji.
• Heinz Guderian i Erich von Manstein – Blitzkrieg we Francji.
• Erwin Rommel – przebiegły „Lis Pustyni” na czele Afrika Korps.
• Douglas MacArthur – genialny manewr w Korei.

BEVIN ALEXANDER to znany amerykański historyk, autor książek poświęconych historii wojen m.in. Jak Hitler mógł wygrać wojnę.

Wstęp
Zasady prowadzenia wojen są proste, lecz rzadko stosowane


rozumiałem, dlaczego wielcy dowódcy zwyciężają, kiedy zdałem sobie sprawę, czemu nie zwyciężają wodzowie mniejszego kalibru. Zaczęło się to pewnego gorącego dnia w sierpniu 1951 roku, kiedy jako dowódca 5. Oddziału Historycznego Armii USA stałem we wschodniej Korei w dolinie w górach Thebek i patrzyłem, jak artyleria amerykańska miażdży Wzgórze 983, wznoszące się kilometr od mojej pozycji.
Wtedy ta i podobna góra, sąsiadująca od północy, nie miały jeszcze nazw. Dopiero później weszły do historii jako Bloody Ridge (Krwawa Grań) i Heartbreak Ridge (Wzgórze Złamanych Serc). Jednak ci z nas, którzy tamtego lata obserwowali, jak artyleria metodycznie i dokładnie unicestwia roślinność na Wzgórzu 983, wiedzieli już, co się szykuje.
Żołnierze mieli atakować bezpośrednio, wchodząc na strome zbocza góry wznoszącej się 1100 metrów nad poziom morza. Atak nie nastąpił niespodziewanie: zebranie kilkunastu batalionów amerykańskich na południe od wzgórza dało sygnał dla broniących się Północnokoreańczyków, że naczelny dowódca sił amerykańskich w Korei, generał broni James A. Van Fleet, wybrał ich bastion za cel natarcia.
Dlatego właśnie przerażająca bitwa, która się potem rozegrała, i następna, jeszcze straszniejsza, o zdobycie Heartbreak, zostały zaprogramowane przed ich rozpoczęciem, jak gdyby obu stronom wręczono scenariusze i rozkazano, by nie odstępowały od nich ani na jotę.
Artyleria amerykańska wprawdzie zniszczyła całą roślinność, ale nie zdołała uszkodzić zbyt wielu przykrytych kamieniami, ziemią i drewnem bunkrów, w których ukrywali się komunistyczni żołnierze. Później amerykańscy, południowokoreańscy, a na Heartbreak także francuscy piechurzy wspinali się po prowadzących na szczyty stromych ścieżkach – jedynych dostępnych drogach, by wykurzyć wroga z bunkrów. Żołnierze z Korei Północnej i Chin znali te podejścia równie dobrze, jak żołnierze ONZ. Starannie nastawili na nie broń automatyczą i moździerze i tworzyli pola rażenia tak, by dziesiątkować wspinającą się piechotę Narodów Zjednoczonych.
Wszystko poszło jak zaplanowano: wojska ONZ, dysponując większą siłą ognia, wyrzuciły komunistów ze szczytów – ale olbrzymim kosztem. Po stronie ONZ liczba ofiar śmiertelnych wyniosła 6400, straty komunistów sięgnęły podobno 40 000 zabitych. A jednak dowództwo ONZ nic nie zyskało. Jego pozycja strategiczna w Korei nie zmieniła się ani trochę i nie odniesiono prawie żadnych korzyści strategicznych: za Heartbreak rysowała się następna grań, tak samo podziurawiona bunkrami. A za tą granią wznosiły się dalsze granie, gdzie – prawdopodobnie – również zbudowano bunkry.
Jedyną korzyścią odniesioną z bitwy o Bloody Ridge i Heartbreak – i z innych licznych bitew, które toczyła amerykańska 8. Armia jesienią 1951 roku – było to, że amerykańskie dowództwo w końcu zdało sobie sprawę z bezsensowności frontalnych ataków na przygotowane pozycje przeciwnika. Nie nastąpił żaden wielki intelektualny przełom, który by uświadomił, że taka taktyka jest głupia i ryzykowna. Po prostu koszty dalszych ataków okazały się za wysokie. Okres między „rozmowami pokojowymi” w czerwcu i zaprzestaniem ataków na granie w październiku 1951 kosztował ONZ 60 000 zabitych. Straty komunistów oceniano na 234 000.
To niewiarygodne, że dojście do wniosków tak oczywistych wymagało aż takiego rozlewu krwi. Od zarania zorganizowanych działań wojennych frontalne ataki na przygotowane pozycje przeciwnika zazwyczaj się nie udawały. Fakt ten szeroko opisano w podręcznikach historii wojskowości i wszyscy generałowie mogli o nim przeczytać. Dowództwo powinno zresztą o tym wiedzieć, bo wyżsi oficerowie w Korei odbywali służbę w okopach I wojny światowej. Wojna koreańska – przynajmniej ta faza – była dokładną kopią I wojny światowej, która ostatecznie wykazała, że frontalne ataki są nieskuteczne. Ewentualne zwycięstwa będą okupione takimi stratami w ludziach, że sam termin „zwycięzca” zabrzmi jak kpina. Nikt nie wyszedł zwycięsko z tamtych spotkań ze śmiercią na spornych barykadach frontu zachodniego.
Zignorowano tę wiedzę. Ci sami ludzie, którzy albo widzieli na własne oczy, albo badali historię operacji I wojny światowej, rozkazali, by działać tak samo w wojnie koreańskiej. I rezultaty w Korei okazały się identyczne z osiągniętymi w Europie: ogromne straty w ludziach i prawie żadnych korzyści taktycznych lub strategicznych.

Po bitwach na graniach Bloody i Heartbreak zrozumiałem, że wielcy dowódcy działali inaczej, nie tak jak ci, którzy wydali rozkaz walki na wzgórzach w Korei. Genialni generałowie nie powtarzają błędów przeszłości. Nie wysyłają na bitwę wojska, na które czeka przygotowany nieprzyjaciel. Przeciwnie, uderzają tam, gdzie są najmniej spodziewani, i walczą z przeciwnikiem słabym i zdezorganizowanym.
Ogromne postępy w technice wojskowej od czasów wojny koreańskiej nie zmieniły tej fundamentalnej prawdy. Technika decyduje tylko o metodach, które stosujemy, by realizować powzięte plany strategiczne i taktyczne. Postęp w uzbrojeniu w gruncie rzeczy wzmacnia stawiane generałom wymaganie, aby unikać pozycji silnie bronionych i niebezpiecznych i kierować uderzenia w miejsca, gdzie wróg tego nie oczekuje.
Od czasów wojny wietnamskiej zadziwiająco ulepszono celność i zdolność likwidowania broni rakietowych i konwencjonalnych. Wykorzystano satelity do precyzyjnej nawigacji oraz radary, lasery i inne urządzenia do naprowadzania na cel „inteligentnych” bomb i pocisków. Ten postęp spowodował pojawienie się wizji przyszłych „zautomatyzowanych pól bitewnych”, na których zastosowana broń byłaby tak skuteczna, że żaden człowiek nie zdołałby przeżyć, bitwy zaś staczałyby roboty oraz rozmaite bezzałogowe pojazdy naziemne i powietrzne, a także broń niewymagająca obsługi ludzkiej.
Istnieje jednak znacząca tendencja przeciwna, która zwiastuje działania wojenne mniej zależne od przewagi ogniowej, a bardziej od ruchów małych grup, osiągających cele przez zaskoczenie, stosujących zasadzki i nieoczekiwane zmiany pozycji.
Dlaczego działania wojenne miałyby pójść w tym pozornie nieoczekiwanym kierunku? Otóż technika, która stworzyła ciężkie czołgi, lotnictwo bojowe, okręty i rakiety, wyprodukowała także bronie zdolne zniszczyć te jednostki zaczepne, a wiele z nich może obsługiwać jedna osoba. Na przykład pocisk Stinger, który buntownicy afgańscy skutecznie wykorzystywali do strącania śmigłowców podczas inwazji radzieckiej w latach 80. ubiegłego wieku. Pocisk Patriot – który niszczył irackie pociski Scud w wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 roku i mógł strącać atakujące samoloty – kosztuje jedynie ułamek ceny Scuda i około 1% ceny bombowca bojowego.
Jeśli rzeczywiście – jak w to wierzą technicy – czołg stał się już przestarzały, a załogowe pojazdy powietrzne i okręty zbyt kosztowne, skomplikowane i łatwe do zniszczenia pociskami obronnymi, to przyszłe wojny będą toczone nie przez bezzałogowe bronie i roboty na „zautomatyzowanych polach bitew”, lecz raczej przez małe oddziały rozproszonych, dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Podstępnie i niepostrzeżenie ominą one przeszkody, tocząc walkę, która obecnie kojarzy się raczej z działaniami partyzanckimi lub na wpół partyzanckimi. Związek Radziecki przegrał wojnę takiego typu w Afganistanie.
Ludzkość prawdopodobnie nie posunie się aż do wojen nuklearnych. Każde użycie bomby jądrowej spotkałoby się z natychmiastowym jądrowym odwetem. Proces uderzeń i przeciwuderzeń wzmagałby się i znalazł poza wszelką kontrolą, przez co większość Ziemi przestałaby nadawać się do zamieszkania. Żaden przywódca przy zdrowych zmysłach nie chciałby skazać na śmierć własnego narodu. A nawet jeśli jakiś szalony dyktator zdobędzie i wykorzysta urządzenie jądrowe, rozsądni światowi przywódcy prawie na pewno zniszczą go precyzyjnym uderzeniem i nie poddadzą jego kraju atomowemu całopaleniu.
Nie potrafimy dokładnie przewidywać dalszych losów. Przyszłość prawdopodobnie postawi przed wojnami te same wyzwania, jakie trapiły dowódców od ­zarania konfliktów zbrojnych: jak unikać głównych sił przeciwnika i jak zadać mu decydujący cios. Wojna się zmieni, ale jej zasady pozostaną te same.
Angielski strateg Basil H. Liddel Hart mówi, że cele wielkiego wodza pozostają takie same, jak Parysa w wojnie trojańskiej, toczonej – według greckiej legendy – 3000 lat temu. Parysa nie interesowały miejsca na całym ciele, w które mógłby ugodzić Achillesa, głównego wojownika Greków, ale skierował swoją strzałę w jedyny słaby punkt przeciwnika – piętę.
Wybitny zagończyk konfederatów, Nathan Bedford Forrest, zwięźle podsumował sekret wielkich generałów, gdy powiedział, że kluczem do zwycięstwa jest „przybyć na miejsce jako pierwszy i z przeważającymi siłami”.
Jednak prawdziwym sprawdzianem wielkiego dowódcy jest coś więcej: on musi zauważyć, gdzie jest „pięta achillesowa” wroga. Punkt, w którym zwycięski dowódca koncentruje swoje siły, musi być niezbędny do funkcjonowania wroga albo przynajmniej wyjątkowo dla niego ważny. By tam się dostać, zwycięski dowódca powinien rozumieć i stosować w praktyce metodę innego generała konfederatów, Stonewalla Jacksona: „zadziwić, zwieść i zaskoczyć” wroga.
To konieczne, ponieważ żaden inteligentny dowódca przeciwnika dobrowolnie nie zdradzi miejsc, które są mu niezbędne do funkcjonowania. Zrobi to tylko wówczas, gdy zostanie zmuszony lub gdy wydostanie się od niego te informacje podstępem. Aby podstęp okazał się skuteczny, wielcy wojownicy prawie zawsze działali na dwa sposoby. Pierwszy to zasugerowanie wrogiemu dowódcy, że cel ataku jest inny niż naprawdę zaplanowany. Drugi to działanie w taki sposób, by – jak wyraził się jeden z największych generałów Unii podczas amerykańskiej wojny domowej, William Tecumseh Sherman – przeciwnik znalazł się między młotem a kowadłem, niezdolny do obrony kilku punktów naraz i zmuszony do oddania przynajmniej jednego z tych punktów dla zachowania pozostałych.
Godny wzmianki jest fakt, że wielcy wodzowie – z wyjątkiem sytuacji, w których posiadali miażdżącą przewagę – praktycznie wszystkie zwycięskie posunięcia wykonywali przeciwko tyłom lub skrzydłom przeciwnika, w sensie dosłownym lub psychologicznym. Wielcy dowódcy zdają sobie sprawę, że zaatakowanie tyłów rozprasza, destabilizuje i często pokonuje wroga, bo odcina mu dostawy, łączność i posiłki, a psychicznie podkopuje jego pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony, wielcy dowódcy wiedzą, że atak bezpośredni powoduje konsolidację obrony przeciwnika i kiedy nawet ponosi on w bitwie klęskę, jedynie wycofuje się, nie tracąc zasobów.
Powyższe koncepcje zostały w zasadzie już dawno zaakceptowane w wielu armiach. Są łatwe do wdrożenia, jeśli przeciwnik jest słaby lub niekompetentny. Na przykład w operacji „Pustynna Burza” amerykański generał H. Norman Schwarzkopf wykorzystał tę klasyczną doktrynę, by pokonać 500‑tysięczną armię iracką w ciągu 100 godzin. Związał w Kuwejcie główne siły irackie, stwarzając zagrożenie inwazją amfibii z zatoki i przez rzucenie dwóch dywizji amerykańskiej piechoty morskiej i innych sił bezpośrednio na Kuwejt. Tymczasem wysłał dwa lotne korpusy prawie 350 kilometrów na zachód, na Pustynię Arabską. Następnie korpusy te obeszły armię iracką – odcięły ją od dostaw, zamknęły drogę powrotną do Bagdadu oraz wepchnęły w ciasny róg między Eufratem, zatoką i piechotą morską, nadciągającą z południa. Żołnierze iraccy poddawali się tysiącami, a ich opór się załamał.
Nie wszystkie starcia są tak jednostronne, jak „Pustynna Burza” w 1991 roku, i nie wszyscy przeciwnicy poddają się tak chętnie. Jednym z nieprzewidywalnych czynników na wojnie jest ludzki opór. Ponieważ reakcja wroga jest taką niewiadomą, przeciętni generałowie często nie rozumieją w pełni znaczenia uderzenia na skrzydło lub tyły i zwykle, z powodu silnego oporu przeciwnika, zostają sprowokowani do stosowania bezpośredniej strategii i ataków frontalnych, które rzadko mają kluczowe znaczenie.
Jednym z elementów decydujących o tym, że dowódca jest wielki – dlatego nieczęsto się ich spotyka – jest to, że potrafi powstrzymać parcie ludzi do czołowej, bezpośredniej walki. Taki wódz dostrzega natomiast sposoby, jak może obejść, a nie stratować przeciwnika.
Niestety bardzo często zawodowi wojskowi – a także całe społeczeństwo – przyklaskują bezpośrednim rozwiązaniom i podejrzliwie traktują każdego, kto lubi metody pośrednie i mniej oczywiste. Takiego człowieka nazywa się powszechnie podstępnym, nieuczciwym lub nawet krętaczem. Największą przyczyną nienawiści Amerykanów do Japończyków w czasie II wojny światowej było przeprowadzenie przez tych ostatnich „zdradzieckiego” ataku w niespodziewanym miejscu, w Pearl Harbor na Hawajach. Wojskowi i całe społeczeństwo raczej idealizują „męskie” cnoty prostolinijnego bohatera, który staje do otwartej konfrontacji z przeciwnikiem, cechy idealnego kowboja z Dzikiego Zachodu, który nigdy nie wyciąga swojego sześciostrzałowca, zanim przeciwnik nie sięgnie po broń.
Żołnierze od pokoleń porównywali wojnę ze sportem. Diuk Wellington powiedział, że bitwa pod Waterloo została wygrana na placach zabaw w Eton. W dzisiejszej armii Stanów Zjednoczonych popularne jest porównanie wojny z futbolem amerykańskim. To nie przypadek. Futbol – a nie baseball – stał się symbolem wojny, ponieważ głównie polega na bezpośrednich starciach atakujących z obrońcami. Choć w futbolu występują elementy mniej bezpośrednie, to subtelne wybiegi, niespodzianki i zmyłki przeciwnika z pewnością nie grają w nim aż takiej roli jak w baseballu. Aż do połowy lat 70. XX wieku doktryna armii amerykańskiej przypominała bezpośrednią grę: „miażdż i wal”, „trzy jardy i obłok kurzu”, rozgrywaną na Uniwesytecie Stanowym w Ohio w epoce Woody’ego Hayesa w połowie wieku. Choć od tamtej pory wiedza strategiczna zaleca stosowanie manewrów, koncepcja bezpośrednich rozwiązań i ataków czołowych jest silnie zakorzeniona w psychice wojskowych. Wykorzenienie jej będzie trudne.
Szczery, otwarty, nieskrywający niczego przywódca zawsze był ideałem. Zwycięski wielki wódz musi wobec tego posiadać jak Janus dwa oblicza: wśród swoich podkomendnych sprawiać wrażenie, że jest uczciwy i otwarty, a jednocześnie ukrywać te cechy charakteru, które pozwolą mu „zadziwić, zwieść i zaskoczyć” przeciwnika.
Dla niektórych wielkich generałów takie zadanie było za trudne i płacili za to wysoką cenę. Stonewall Jackson słynął ze swojej tajemniczości i niechęci do zapoznawania podkomendnych z własnymi planami. Choć jego ludzie cenili go za odniesione zwycięstwa, patrzyli na niego jak na nieprzystępnego dziwaka, a główni podkomendni uważali, że jest trudny, wymagający i niekomunikatywny. Jego odpowiedź na te oskarżenia wiele wyjaśnia: „Jeśli mogę zwieść własnych przyjaciół, z pewnością zdołam zwieść wroga”.
Niewielu ludzi cechuje taka dwulicowa, pełna sprzecznych cech osobowość, jaka powinna charakteryzować wielkich wojowników. Co więcej, wojsko jako system chętniej awansuje osoby bezpośrednie. W konsekwencji większość generałów to prostolinijni, nieskomplikowani wojownicy, którzy prowadzą bezpośrednie kampanie i nakazują ataki czołowe. W wyniku tego wysokie straty i brak zdecydowania – a to właśnie charakteryzuje większość wojen – są łatwe do przewidzenia.

Wielu generałów cieszących się świetną opinią i sławą było w gruncie rzeczy prostolinijnymi żołnierzami, którzy doprowadzili swoje wojska do katastrofy. Przykładem jest Robert E. Lee, ideał żołnierza Konfederacji, w najwyższym stopniu szczery, honorowy i lojalny, którego dowódcze umiejętności znacznie przewyższały zdolności generałów wystawionych przeciw niemu przez Unię. Ale sam Lee wielkim generałem nie był.
Zwykle – a zwłaszcza w decydujących, krytycznych sytuacjach – wybierał podejście bezpośrednie. Na przykład, kiedy inwazja na Maryland w 1862 roku nie udała się, nie nakazał szybkiego odwrotu do Wirginii, ale pozwolił się wciągnąć w bezpośrednią konfrontację pod Antietam, która okazała się najkrwawszą bitwą w historii Stanów Zjednoczonych. Konfederacja miała znacznie mniej żołnierzy niż Północ, więc przelanie morza krwi byłoby usprawiedliwione jedynie wielkimi korzyściami strategicznymi. Walka pod Antietam nie dawała żadnych korzyści, natomiast wycofanie się do Wirginii pozwoliłoby secesjonistom zachować zdolności ofensywne. Bitwa pod Antietam dała również Abrahamowi Lincolnowi niezbędne zwycięstwo, bo chciał ogłosić proklamację przyznajacą wolność niewolnikom, która zagwarantowała, że ani Francja, ani Anglia nie przybędą na pomoc secesjonistom.
W 1863 roku Lee pozwolił się wciągnąć w identyczną bitwę na wyniszczenie pod Gettysburgiem. Kiedy jego bezpośrednie próby odrzucenia sił Unii nie powiodły się, spotęgował swój błąd i unicestwił ostatnie siły ofensywne Armii Wirginii Północnej w szarży Picketta przez półtorakilometrowy, otwarty teren, zryty pociskami i kulami. Ten atak czołowy, jeszcze zanim się zaczął, już był skazany na niepowodzenie. Dostrzegł to James Longstreet i inni dowódcy, a sam Lee ­przyznał się do katastrofalnego błędu przy końcu operacji, kiedy w szeregi konfederatów powróciła tylko połowa ludzi z 15‑tysięcznej grupy atakującej.
A przecież sytuacja wojsk Lee nie była niebezpieczna, gdy natknął się na unijną Armię Potomacu pod Gettysburgiem. Znajdował się na północ od sił Unii, a ponieważ zaopatrzenie w tamtych stronach było lepsze niż w Wirginii, mógł z łatwością ominąć siły wroga, stojące mu na drodze. Potem poszedłby łukiem do Harrisburga lub Yorku, ustawił dowództwo Unii „między młotem a kowadłem”, zagroził Filadelfii w jednym kierunku, Baltimore w drugim, a Waszyngtonowi w trzecim. Gdyby trzon Armii Potomacu cofnął się, by bronić stolicy państwa, Lee mógł ruszyć na południowy wschód ku rzece Susquehanna, zagrażając Filadelfii lub Baltimore. Gdyby generał George G. Meade, dowódca wojsk Unii, głównymi siłami nadal osłaniał Waszyngton, Lee zdobyłby Baltimore, gdzie spotykały się wszystkie linie kolejowe na północ i w ten sposób odciął Waszyngton od posiłków i dostaw. Gdyby Meade przeniósł swoje siły, by bronić Baltimore, Lee mógł przekroczyć Susquehannę i zająć Filadelfię, drugie co do wielkości miasto amerykańskie, którego strata byłaby dla Północy katastrofą.
Inny generał wojny domowej, który cieszy się sławą, ale omal nie przegrał, tym razem po stronie Północy, to Ulysses S. Grant. Podczas kampanii w Wirginii w 1864 roku przypuszczał jeden bezpośredni atak po drugim na umocnione pozycje konfederatów. Chciał zniszczyć armię Lee, jednak omal nie zniszczył własnej: stracił połowę swoich żołnierzy między bitwą w Wilderness wiosną a oblężeniem Petersburga w środku lata. Na późnych etapach tej kampanii żołnierze Granta nie chcieli już dalej atakować – wiedzieli, że zostaną pokonani. Pod Cold Harbor żołnierze Unii byli tak pewni śmierci, że przypinali sobie nazwiska i adresy z tyłu munduru, by po bitwie zawiadomiono rodziny, że zginęli.
Jedyny sukces strategiczny Grant osiągnął nie w bitwie, ale dzięki manewrowi. Przeszedł rzekę James i zbliżył się do głównej linii kolejowej, zaopatrującej Richmond od południa, ponieważ postanowił, że nie będzie już atakował Lee na kolejnych umocnionych pozycjach, ale przemknie przez James i spróbuje zająć Petersburg, zanim przeciwnicy zorganizują obronę miasta. Ledwo mu się udało i w wojnie w Wirginii nastąpiła sytuacja patowa, którą przerwał nie Grant, lecz Sherman manewrujący na tyłach konfederatów.
Bezpośrednie działania, koncepcyjnie podobne do posunięć Lee i Granta, przyczyniły się do klęski Niemiec w obu wojnach światowych. Na początku I wojny światowej niemiecki dowódca, Helmuth von Moltke, podważył słynny plan hrabiego Alfreda von Schlieffena, by trzon niemieckiej armii wykonał sprytny manewr, posuwając się najpierw na zachód, potem na południe od Paryża. Ten główny „młot” miał zawrócić i zmiażdżyć wojska brytyjskie i francuskie o niemieckie „kowadło” – siły rozlokowane w fortecach na granicy francusko‑niemieckiej. Moltke zmienił szeroki łuk, który miał przejść przez Sekwanę na zachód od Paryża, w bezpośredni atak na stolicę na północ od rzeki. Pozwoliło to Francuzom na zablokowanie drogi oddziałom niemieckim i dokonanie „cudu nad Marną”, który zatrzymał niemiecką ofensywę i stworzył patową sytuację wojny okopowej. Ta sytuacja przetrwała do 1918 roku.
W końcu 1942 roku Adolf Hiltler nalegał, by przeprowadzono bezpośredni atak na Stalingrad, zamiast póki czas wycofać stamtąd niemieckie siły zbrojne. To spowodowało zniszczenie wielkiej armii niemieckiej i utratę inicjatywy na wschodzie, a w rezultacie przegranie wojny z Rosją i aliantami.

Inne książki autora