
Bestseller „New York Timesa”
Minęło czternaście tygodni, odkąd Isis Blake przeniosła się do nowej szkoły (i trzy lata, dwadzieścia pięć tygodni i pięć dni, odkąd nie była zakochana, i jeśli uda jej się zrealizować plan, ten licznik będzie bił w nieskończoność). Podczas tych czternastu tygodni poznała Jacka Huntera – wroga, który stał się być może kimś więcej – dzięki jego odwadze przeżyła brutalną napaść agresywnego byłego swojej matki, a zaraz potem całkiem o Jacku zapomniała.
Jedynym jasnym punktem jest w jej życiu Sophia, tajemnicza dziewczyna, z którą Isis dzieli pobyt w szpitalu i zamgloną znajomość z Jackiem.
Gdy wspomnienia wracają, jest jej coraz trudniej oprzeć się uczuciom.
A Jack nie jest w stanie trzymać się z daleka od jedynej dziewczyny, która stopiła lód jego serca.
Gdy wychodzą na jaw mroczne sekrety otaczające Sophię, Isis uświadamia sobie, że Jack nie jest tym, za kogo go miała. Zaczyna dostawać przerażające anonimowe maile, które paradoksalnie mogą ocalić ją przed czymś jeszcze gorszym: przed jej przeszłością.
SARA WOLF ma dwadzieścia kilka lat. Popularność zdobyła serią rozpoczętą powieścią Love Me Never. Książka trafiła do Top 5 iBooków powieści młodzieżowej magazynu „Publishers Weekly”. Forget Me Always to bestseller „New York Timesa”.
Polskie czytelniczki o Love me Never, 1. tomie serii, na portalu lubimyczytac.pl:
Jezu, co za książka!!! Aż kipi emocjami!!
Książka niebanalna, nietuzinkowa, nieprzewidywalna. Dawno żadna książka nie wywołała we mnie tylu skrajnych emocji, żadna tak mnie nie zaskoczyła.
Książka jest pełna humoru, dziwactw w wykonaniu Isis, nie odkrytych do końca tajemnic, dramatów, barwnych postaci (…). Ciągle coś się w tej historii dzieje, nie istnieje tu coś takiego jak nuda.
Już w październiku tom 3 Remember me Forever.
Patronaty medialne:
W serii:
- Wszystko w porządku, proszę pana?
Podnoszę głowę. Boy hotelowy uśmiecha się pogodnie. Nie ma pojęcia, kim jestem ani przez co przeszedłem, a jednak ma czelność się uśmiechać. Minęło dziewiętnaście dni, odkąd Isis Blake o mnie zapomniała, a on śmie pytać, czy wszystko w porządku.
Zapalam kolejnego papierosa.
- Zejdź mi z oczu.
Mina mu rzednie i wycofuje się.
- J-jasne. Miłego wieczoru.
Parskam i opieram się o kolumnę przed pełnym marmurów wejściem do Hiltona. Obserwuję, jak niedorzecznie wypasione czarne auta podjeżdżają i odjeżdżają, wysadzając równie niedorzecznie nadętych starych i bogatych ludzi. Boye i konsjerże przemykają to tu, to tam, wzywają taksówki i wydają polecenia pokojowym. Obrotowe szklane drzwi ze złotymi elementami nieustannie się kręcą, a ich szum stanowi tło dla bezmyślnej paplaniny. Kobiety chichoczą piskliwie, mężczyźni rubasznie rechoczą, nieświadomi niczego, zadowoleni idioci. Po ich ubraniach i postawie widzę, jaka jest prawda: pięciu zdradza żony. Dwóch ze znacznie młodszymi kobietami, jeden z prostytutkami. Niezbyt subtelnie klepie w pupę mijającą go blondynkę w dwurzędowym płaszczu. Z wystudiowanym uśmiechem ukrywa grymas. Kiedy mnie dostrzega, podchodzi, stukając obcasami i uśmiecha się znacznie radośniej.
- Jaden! Boże! Milion lat cię nie widziałam.
- Tylko trzy miesiące – poprawiam ją. „Jaden” to pseudonim, jakiego używam w pracy. Nikt w branży nie zna mojego prawdziwego imienia.
- Trzy czy milion, co za różnica – śmieje się. Otacza ją chmura perfum, mocnych, drogich. Takich, które się kupuje, żeby zamaskować wszechogarniającą woń seksu.
- Już po pracy? – pytam i wskazuję głową na wciąż lubieżnie się w nią wpatrującego mężczyznę. Niczego nieświadoma żona trzyma go pod ramię.
Lily wzdycha.
- Tak, na dzisiaj. Wracam do domu. A ty?
- Córka burmistrza. – Pokazuję na smoking, w który się ubrałem. – Bal zimowy.
- Na pewno będziesz najseksowniejszym facetem na sali.
- To katolicka szkoła żeńska.
- Czyli także najseksowniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek miała.
Lily jest tylko o kilka lat starsza ode mnie, ale w Rose Club pracuje znacznie dłużej. Ona też nie ma na imię Lily, tak jak ja nie nazywam się Jaden. Nie znam jej w prawdziwym życiu ani ona nie zna mnie. Czasem pracujemy w tych samych hotelach i jest jedną z niewielu dziewczyn w Klubie, które nie są idiotkami. Więc gadamy.
- Ale tak serio… – Lily trąca mnie łokciem. – Widziałam ją. Jak ma dobry dzień, wygląda jak nierasowy szpic.
- Hola, hola! – wołam i wydmuchuję dym w niebo. – Nie bądźmy złośliwi. Dobrze płaci. A ja szanuję i doceniam pieniądze.
Lily czeka, aż przejedzie sznur taksówek i bacznie mi się przygląda. Ściąga cienkie brwi.
- A co z twoim balem? – pyta.
- Jak to?
- Idziesz? Jesteś z kimś? A przynajmniej masz partnerkę?
Na poprzedni bal zabrałem Sophię, uwięzioną w szpitalu dziewczynę, którą znam od gimnazjum, pierwszą, w której się zakochałem i moją pierwszą prawdziwą przyjaciółkę. Ale to nie Sophia przychodzi mi do głowy. Widzę Isis w jedwabnej sukience. Czerwonej? Niebieskiej? Pewnie purpurowej, żeby pasowała do włosów. Tańczyłaby, piła i wszczęła co najmniej cztery awantury. Byłoby strasznie. I obłędnie. Uśmiecham się do tej myśli, ale ona szybko blednie. Isis też jest w szpitalu. I dzięki temu złamasowi, zwanemu chłopakiem jej matki, nie pamięta mnie. Minęły już trzy tygodnie, odkąd z tym swoim beztroskim uśmiechem spytała, kim jestem, a do mnie dopiero teraz to dociera tak naprawdę.
- Nie. Nie idę na bal. Po co? I tak za pięć miesięcy kończę szkołę. Liceum już nie ma znaczenia.
Wyjmuje mi papierosa z ust i depcze.
- Od kiedy palisz?
- A ty od kiedy bawisz się w moją matkę?
- To niezdrowe.
- Seks dla pieniędzy też.
Robi się zła.
- Dotrzymujemy towarzystwa! I oboje mamy swoje powody. Ale palić nie musisz. Chyba, że chcesz umrzeć młodo i w mękach.
- Może i chcę, to nie twoja sprawa.
Krzywi się, jakbym ją uderzył. Zatrzymuje przejeżdżającą taksówkę, ale przystaje się w otwartych drzwiach i na chwilę się odwraca.
- Jesteś jednym z nas – mruczy. – Społeczeństwo nami gardzi. Klienci traktują nas jak rzeczy. Mamy tylko siebie. Więc to jest moja sprawa. – Wyjmuje swoją wizytówkę z Rose Club, białą w cienkie złote paski, i mi podaje. – Gdybyś czegoś potrzebował albo zwyczajnie chciał pogadać, zadzwoń.
Znika, zanim zdążę jej oddać kartonik. Zanim ziejąca rana w mojej piersi zacznie krwawić. Nie pozwalam jej na to. Nazywam się Jack Hunter. Nie krwawię z niczyjego powodu.
Nie licząc pewnej dziewczyny, na imprezie, prawie pięć miesięcy temu,
Zapalam kolejnego papierosa, żeby zamaskować smród słabości, który zaczyna mnie otaczać. Kobiety kręcące się przy wejściu na mnie łypią. Wystarczy, żebym choć mrugnął, a przybędą, żeby flirtować. One i ich wymęczone taktyki, znużona zapalczywość. Są równie marne jak tamci faceci. Pragną ładnych rzeczy. A jeśli nie mogą mieć tego, czego chcą, żrą się i rzucają na siebie w żałosnym przejawie drapieżnego instynktu posiadania.
Wrzucę wizytówkę Lily do kałuży. Nie ma pojęcia, przez co przechodzę. Nawet ja nie mam pojęcia. Nie może mi pomóc. Zaoferowała to tylko dlatego, że na mnie leci. Nawet idiota by zauważył.
„Nie każda istota z pochwą na ciebie leci, idioto”.
Obracam się na dźwięk tego głosu. Jest tak czysty, głośny i drażniący, że po prostu musi to być ona. Ale w tłumie nie migoczą purpurowe kosmyki. Nie widzę ciepłych brązowych oczu podszytych złośliwością.
Opieram się z powrotem o kolumnę i śmieję się. Chowam twarz w dłoniach, bo znów dopada mnie rzeczywistość. Weź się w garść, Jack. Za siedem miesięcy idziesz na Harvard. Matka czeka w domu. Sophia na ciebie liczy. Operacja już wkrótce. Nie możesz oszaleć. Jesteś odpowiedzialny za innych. Masz życie do przeżycia i nieważne, ile spadających gwiazd wypatrzysz i co zaoferujesz Bogu albo lekarzom, życie będzie musiało się toczyć bez Isis Blake. Stałeś się dla niej obcym człowiekiem.
Dziura, którą wypaliła w lodzie, będzie musiała się zasklepić.
Nie ma już ciepła. Ledwie go zakosztowałeś, przelotnie poczułeś na skórze. Przemknęło obok ciebie. Coś tak drobnego nie uniesie ciężaru, To by było wbrew logice. I ty też postępujesz wbrew niej, pozwalając, żeby to aż tak na ciebie wpłynęło.
Nie ma ciepła, Jack. W każdym razie dla takich, jak ty.
Masz krew na rękach. Masz obowiązki, ciąży na tobie wina, nie ma od tego ucieczki. Nikt ci nie pomoże.
Nawet ona.
- Jaden! – przenikliwy okrzyk sprawia, że podnoszę wzrok. Cynthia, córka burmistrza, macha do mnie z limuzyny. Ciemne włosy są za mocno skręcone, wygląda idiotycznie. Różowa sukienka jest za ciasna i zbyt jaskrawa. Stadko jej mizdrzących się przyjaciółek poprawia makijaż i jadą na after-party. To znaczy my jedziemy. Płacą mi, żebym był jednym z nich.
Gaszę papierosa i przywołuję na twarz mój najlepszy uśmiech.
***
Aktualnie moje życie wypełniają ludzie pytający, czy już mi lepiej.
Siedzę w szpitalnym łóżku z wielkim bandażem na głowie, w którym wyglądam jak w turbanie. No więc nie, nie jest lepiej.
Ale oni nadal pytają, bo tak się okazuje troskę komuś, na kim nam zależy. Tak mi się przynajmniej zdaje, chociaż przyznam, że wielkie pudło trufli w czekoladzie albo tron w niewielkim królestwie zupełnie by mi wystarczyły.
Nie chodzę do szkoły. Nie wracam do domu. Siedzę całymi dniami w tym łóżku i oglądam gówniane opery mydlane, w których ktoś co chwilę mdleje. Jezu, naprawdę, to jakaś epidemia. Nudzi mi się tak strasznie, że też udaję, że mdleję, ale różnica jest taka, że mnie łapią pielęgniarki i mówią:
- Cierpisz na uraz głowy.
Albo:
- Wbrew szerzącym się plotkom, podłoga nadal jest twarda.
Czy też inne bzdury, więc naprawdę, nikt nie powinien mieć do mnie pretensji, że przy pierwszej okazji kradnę porzucony wózek inwalidzki, rozpędzam się i mknę korytarzem na łeb, na szyję.
- Dobry wieczór, panowie – kłaniam się dwóm stażystom. Patrzą jeden na drugiego, ale zanim zdołają wezwać ochronę, biorę ostry zakręt i znikam za rogiem. - Diablo dobrą pogodę dziś mamy! – uśmiecham się do faceta w łóżku, gdy mijam jego pokój. Serdecznie odwzajemnia moje powitanie, emitując odbijające się echem od ścian:
- Idź w cholerę!
- Dobry wieczór, skarbie. Może filiżankę herbaty? – proponuję pielęgniarce.
- Nie jesteś Angielką, Isis – odpowiada beznamiętnie Naomi.
- Mogę być kim chcę! – upieram się.
- Świetnie, ale ja jestem zainteresowana kimś, kto leży w łóżku i dochodzi do zdrowia. A już na pewno nie chcę widzieć nikogo, kto miota się po szpitalu jak szaleniec na kółkach.
- Szaleniec pobiegł tamtędy – wskazuję palcem za siebie. Jak na zawołanie rozlega się głośny krzyk: „Niech to jasna cholera!”. Naomi mruży oczy i wskazuje na mój pokój.
- Z powrotem do łóżka. Natychmiast.
- Dlaczego tak musi być? – wzdycham. – Na pewno da się coś zrobić. Mogę panią przekupić. Pieniędzmi. Albo czym innym. Lubi pani przygody? Jestem jedną wielką przygodą. Mam do zaoferowania co najmniej dziewięć przygód.
- Zaoferowałaś mi już dość jak na jeden dzień. Jeśli za chwilę nie znajdziesz się w łóżku, nie pozwolę wieczorem przyjść Sophii.
Aż mnie zatyka.
- Nie zrobiłaby pani tego!
- Zrobiłabym!
Wstaję i zabieram się do spektakularnego omdlenia, ale łapie mnie umięśnionymi rękami, pcha z powrotem na wózek i odwodzi do mojego pokoju. Przez całą drogę złorzeczę. W progu zsuwam się na podłogę, czołgam się do łóżka i udaję, że łkam. Potem padam na materac.
- Daj spokój, królowo skandalu – beszta mnie Naomi i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
- Cesarzowo, jeśli już! – wrzeszczę za nią. – Ten tytuł bardziej mi odpowiada!
Zapada cisza. Stanowczo za cicha. Parskam, zaplatam ręce na piersi i zdmuchuję grzywkę z oczu. Muszę obciąć włosy. I opracować plan ucieczki. Ale uciekając, trzeba wyglądać obłędnie, więc lista priorytetów klaruje się sama.
Sięgam po telefon i piszę do Sophii.
MARTWE BIAŁKO USIŁUJE WYŻREĆ MI OCZY. PRZYNIEŚ OSTRY PRZEDMIOT.
Odpowiedź przychodzi natychmiast:
Masz na myśli ten, którym groziłaś jądrom sanitariusza?
Na wspomnienie własnego geniuszu wzdycham z rozkoszą. Ależ mam szczęście, że jestem mną!
Tenże sam.
Odpowiada uśmiechniętą buźką.