Miasteczko Crimson Lake

Miasteczko Crimson Lake

Tytuł oryginału: Crimson Lake
Tłumaczenie: Andrzej Jankowski
Ilość stron: 384
Rodzaj: oprawa miękka ze skrzydełkami
Format: 130x205
Data wydania: 2018-03-13
EAN: 9788324165797
Kryminał, thriller, sensacja

„Mistrzowska powieść!” HARLAN COBEN

 

„Jeden z najlepszych kryminałów roku.” LEE CHILD

 

Godzina 12.46 – Trzynastoletnia Claire Bingley stoi na przystanku autobusowym.

Godzina 12.47 – Detektyw Ted Conkaffey zatrzymuje obok niej samochód.

Godzina 12.52 – Dziewczynka znika...

 

Sześć minut – tyle trzeba, żeby zrujnować policyjnemu detektywowi Tedowi Conkaffeyowi życie.

 

„Miałem bardzo mroczne myśli, kiedy znalazłem Kobietę. Jedynym moim towarzyszem od miesięcy był pistolet, a pistolety po jakimś czasie, jeśli przebywa się z nimi dostatecznie długo, zaczynają mówić do człowieka. Broń patrzyła na mnie czarnym okiem, kiedy tłukłem się po pustym domu, widziała, że całymi dniami nie rozpakowuję pudeł z korytarza. Leżała na boku i osądzała moje picie. Pewnej nocy, w połowie butelki Wild Turkey, zacząłem pytać pistolet, jaki ma kurwa sposób na to wszystko, skoro jest taki mądry. Pistolet miał tylko jedną odpowiedź.

Poprzedniego wieczora, zanim znalazłem Kobietę, przez okno wpadła kolejna cegła. Trzecia, odkąd przyjechałem do Crimson Lake. Tym razem nie chciało mi się nic robić z oknem. Przez dłuższy czas patrzyłem na szkło, potem poszedłem na tylny ganek. Druciany płot na końcu podwórka, który chronił mnie przed krokodylami, był nienaruszony. Płot miał też w sobie coś znajomego. Przywykłem do oglądania świata przez ostre druty...”

 

Detektyw Ted Conkaffey oskarżony – ale nie skazany – za uprowadzenie trzynastoletniej dziewczynki po zwolnieniu z więzienia ucieka na północ Australii, na parne, opanowane przez krokodyle mokradła Crimson Lake.

Prywatna detektyw Amanda Pharell też wie, co to znaczy być wrogiem publicznym numer jeden. Odsiedziała wyrok za zabójstwo. Teraz ma zlecenie odnalezienia zaginionego pisarza-celebryty, którego życie skrywa więcej tajemnic niż jej własne.

Amanda wynajmuje do pomocy Teda: człowieka jeszcze bardziej znienawidzonego w miasteczku niż ona. Ale mieszkańcy Crimson Lake osaczają ich... Narasta wrogość i żądza linczu.

Czy dwoje prześladowanych wyrzutków zdoła rozwikłać nie tylko mroczne zagadki zniknięcia pisarza, ale i oczyścić się z ich własnych zbrodni?

 

„Złożone, bardzo ludzkie postacie i mroczna gęsta fabuła i wyrafinowany styl i wreszcie świetne wyczucie atmosfery miejsca… Wpiszcie mnie na listę fanów Candice Fox.” LEE CHILD

 

„Mistrzowska powieść, szarpie nasze nerwy aż do finału. Zdecydowanie to autorka, którą trzeba mieć na oku.” HARLAN COBEN

 

„Nowa jasna gwiazda kryminału – pomysłowa, przerażająca i totalnie uzależniająca.”

JAMES PATTERSON

 

CANDICE FOX to australijska autorka bestsellerowych kryminałów. Otrzymała rok po roku Ned Kelly Award – nagrodę Australijskiego Stowarzyszenia Pisarzy Kryminałów. W 2015 jej talent docenił James Patterson i wybrał ją na współautorkę swoich thrillerów - bestsellerów nr 1 „New York Timesa”.

Miasteczko Crimson Lake rozpoczyna serię, która będzie wydawana w USA i Europie. Tom drugi jeszcze w 2018 roku.

 

 

Patronaty medialne:

zspkwielki buk

 

 

"Dziś ma premierę książka, której nie możecie przegapić. Po prostu nie możecie! Mówię to Wam ja, która kryminały wcina tak, jak inni świeże bułki. Ale „Miasteczko Crimson Lake” ma w sobie coś, co trudno uchwycić, a co dopiero nazwać, ale co wyraźnie odróżnia powieści bardzo dobre od tych, których się nie zapomina. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby okazała się jedną z najlepszych powieści tego roku, choć mamy dopiero marzec!"

Marta Guzowska, portal kryminalny Zbrodnicze Siostrzyczki

 

"Dwoje wyrzutków społeczeństwa, którzy szukają wytchnienia i przebaczenia na australijskich bagnach północy, gdzie nawet krokodyle szczekają. Ale przeszłość dogania każdego i nie daje o sobie zapomnieć w „Miasteczku Crimson Lake” Candice Fox. (...)

Proza Candice Fox tak spodobała się czytelnikom, tak spodobała się krytykom, że za swoje powieści otrzymała nie tylko liczne nagrody, ale nawet sam James Patterson – tytan kryminałów i thrillerów – wybrał ją na współautorkę swoich książek. W „Miasteczku Crimson Lake” widać, jak z wyczuciem autorka buduje gorączkę trawiącą australijskie bagna, jak umiejętnie łączy zbrodnie i wyrzuty sumienia, jak dręczy swoich bohaterów i sprowadza ich na manowce. Pierwszy tom kryminalnej serii z Tomem i Amandą to mocny początek, to brutalne wprowadzenie do historii, która ma wiele niewiadomych, a która udowadnia, że kryminały z Antypodów to kopalnia doskonałych, budzących grozę opowieści, jakich nasi czytelnicy jeszcze nie znają. Czekam na więcej."

fragment recenzjiwielki buk

 

https://wielkibuk.com/2018/03/21/bezsenne-srody-miasteczko-crimson-lake-candice-fox-kryminalny-patronat-prosto-z-australii/#more-9833


(...)

Ile potrzeba, aby zniszczyć komuś życie? Wystarczy kilka minut i fałszywe oskarżenie, aby odwrócili się od Ciebie wszyscy przyjaciele i twoja rodzina. Jak sobie z tym wszystkim poradzić? Candice Fox przybliża nam ten temat w swojej powieści pod niepozornym tytułem „Miasteczko Crimson Lake”.

Candice Fox daje nam okazje, aby wcielić się w człowieka, którego reputacja została całkowicie zdruzgotana i wymieszana z błotem. Uświadamia nam, że to, co spotkało Teda, może spotkać również nas. Ted, mimo iż wycofano zarzuty, musi żyć ze świadomością, że w każdej chwili mogą po niego wrócić, zapukać do jego drzwi, a on będzie zmuszony przeżywać to piekło od początku. Zresztą jego obecna sytuacja zdecydowanie nie układa się różowo. Autorka pozwala nam dość dobrze poznać Teda, pokazuje jego emocje, jego wahania, strach przed rozpoznaniem w każdym publicznym miejscu, jego paranoje. Bohater boryka się z wieloma przeciwnościami losu, przecież jest domniemanym gwałcicielem dzieci, pedofilem grasującym na wolności. Można sobie wyobrazić, jak łatwo można się w takiej sytuacji załamać. Pokazuje też, jak ludzie łatwo potępiają i to bez prawa do obrony.

(...)

Secretum.pl


Ile potrzeba, by zniszczyć ludzkie życie? 

Czego potrzeba, by zrobić dobry thriller? Z jednej strony przepis wydaje się prosty: wystarczy zbrodnia, jakiś złamany przez życie bohater, zagadka rozwijana konsekwentnie przez całą fabułę i wreszcie wielkie rozstrzygnięcie, kiedy ten dobry i ten zły stają oko w oko. Z drugiej jednak, kiedy patrzę na współczesne powieści tego gatunku, widzę, że powielanie owego schematu kończy się najczęściej jakościową porażką, nawet jeśli książka zyskuje popularność. „Miasteczko Crimson Lake” miało więc wszelkie podstawy się nie udać. Autorka oparła swoją fabułę na do cna zgranym schemacie, bohatera też skonstruowała według takiego wzorca, a w całej reszcie nie pokusiła się o żadne novum. A jednak spod jej ręki wyszła powieść, która okazała się naprawdę ciekawa, klimatyczna i wciągająca. Wszystko dzięki odrobinie literackiego talentu i lekkiemu pióru, które zmieniły sztampę we wzorcowy dreszczowiec dla miłośników gatunku.

Ile potrzeba, by zniszczyć ludzkie życie? Niewiele, wystarczy chwila. W przypadku policyjnego detektywa Teda Conkaffeya wystarczyło sześć minut. Kiedy zjechał na pobocze, by sprawdzić dziwne odgłosy dobiegające z jego samochodu, nie zauważył stojącej na przystanku dziewczynki. Kiedy wysiadł, zamienił z nią kilka słów, pogrzebał chwilę w aucie i odjechał. Gdy dosłownie chwilę potem zjawił się autobus, trzynastoletniej Claire nie było już na przystanku. Ktoś ją uprowadził, brutalnie zgwałcił i zostawił, pewien, że ją udusił. Dziewczynka przeżyła, a o napaść oskarżony został Ted. Wielu świadków widziało go na przystanku i choć dowody nie były wystarczające, niewinny mężczyzna trafił za kratki.

Teraz wychodzi na wolność i ucieka na północ Australii, do miasteczka Crimson Lake, prowincji, gdzie nie docierają najświeższe wiadomości, a ludzi nie obchodzi to, co dzieje się w „wielkim świecie”. Jednakże nawet tu nie może zaznać spokoju. Nienawistne spojrzenia, cegły wybijające mu szyby… Żona chce się z nim rozwieść, przeciąga sprawę, jak tylko może, by dłużej go dręczyć. Ted jest na skraju załamania nerwowego, pistolet kusi go coraz bardziej, aż pewnego dnia jego adwokat radzi mu spotkać się z pewną kobietą. Amanda Pharrell została przed laty skazana za zabicie dziewczynki, teraz prowadzi agencję detektywistyczną. Dwie bratnie dusze, których przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, znajdują nić porozumienia. Ted znajduje u niej pracę, ona prowadzi akurat śledztwo w sprawie zaginionego pisarza. Sprawa zmienia się też w szansę oczyszczenia własnych dobrych imion. Ale czy to możliwe w miasteczku, gdzie każdy ma już wyrobione własne zdanie na ich temat, a spirala nienawiści nakręca się coraz bardziej, prowadząc do nieuchronnej tragedii?

Siłą „Miasteczka Crimson Lake” nie jest ani świeżość, ani nieszablonowe wykonanie, a lekkość, klimat i sympatyczni bohaterowie. To nie jest wielka książka, nie mamy się co oszukiwać, ale ma do zaoferowania naprawdę wiele. Nastrój panujący na jej stronach jest znakomity: ta niepewność, ta wrogość naciskająca na bohaterów ze wszystkich stron, ten mrok… Czyta się to z wielką przyjemnością, bo autorka całość podała w sposób lekki, przyjemny i szybki w odbiorze. Na szczęście owa lekkość nie zmienia powieści w dzieło, które równie szybko się czyta, co zapomina. Candice Fox zdołała stworzyć historię, która zapada w pamięć, tak, jak udało się jej wycisnąć wszystko, co najlepsze, ze sztampowych gatunkowych klisz.

Trzeba też wspomnieć o wyrazistych bohaterach. Nie są to może literackie perełki wierne psychologicznie i złożone, ale na pewno nie są płaskimi, papierowymi postaciami. Całość oferuje również konkretną akcję, szybkie (ale nie przesadnie) tempo i dobrze zbudowane napięcie. Jak więc pisałem na wstępie, miłośnicy thrillerów na pewno będą bardzo zadowoleni. Zabawa z tą powieścią jest naprawdę udana i jestem ciekaw, jak potoczą się dalsze losy bohaterów – drugi tom serii ma się bowiem ukazać jeszcze w tym roku.

pk

 

Miałem bardzo mroczne myśli, kiedy znalazłem Kobietę. Jedynym moim towarzyszem od miesięcy był pistolet, a pistolety po jakimś czasie, jeśli przebywa się z nimi dostatecznie długo, zaczynają mówić do człowieka. Broń patrzyła na mnie czarnym okiem, kiedy tłukłem się po pustym domu, widziała, że całymi dniami nie rozpakowuję pudeł z korytarza. Leżała na boku i osądzała moje picie. Pewnej nocy, w połowie butelki Wild Turkey, zacząłem pytać pistolet, jaki ma kurwa sposób na to wszystko, skoro jest taki mądry. Pistolet miał tylko jedną odpowiedź.

Poprzedniego wieczora, zanim znalazłem Kobietę, przez okno wpadła kolejna cegła. Trzecia, odkąd przyjechałem do Crimson Lake. Tym razem nie chciało mi się nic robić z oknem. Przez dłuższy czas patrzyłem na szkło, potem poszedłem na tylny ganek. Usiadłem, a słońce zaczęło zachodzić. Patrzyłem, jak mruga czerwienią spoza mokradeł, jak tańczy na szarym piasku. Dom i tak się rozpadał, dlatego tak tanio go dostałem. Poprzedni właściciele jednak porządnie odremontowali tylną werandę. Stała tam szeroka drewniana ława i mocne krzesła. Druciany płot na końcu podwórka, który chronił mnie przed krokodylami, był nienaruszony.

Płot miał też w sobie coś znajomego. Przywykłem do oglądania świata przez ostre druty.

Siadywałem tam wieczorami i zastanawiałem się, czy poprzedni właściciele też przed czymś się ukrywali, rozkoszując się przewidywalnością zmroku tak jak ja. Lepkość. Rozwielmożnione życie owadów. Krokodyle, które zaczynają poszczekiwać w ciemności i ukryte, ślizgając się po wilgoci, wywąchują mnie na werandzie.

Między samozwańczymi stróżami prawa od frontu, a krokodylami od tyłu, czułem się, jakbym znów siedział w więzieniu, co nie było takie złe, bo tam było bezpiecznie. Nie musiałem myśleć o ucieczce, bo już nie mogłem uciec przed swoim przestępstwem. Potem pistolet, który leżał na suchym, popękanym drewnie, przypomniał mi, że nadal mam drogę wyjścia. Właśnie patrzyłem na broń i zgadzałem się z nią trochę. Właśnie łykałem ostatki bourbona, kiedy pod płotem usłyszałem ptaka.

Z początku myślałem, że to łabędź. Dźwięk, jaki się z niej wydobywał nie przypominał niczego, co wydobywa się z ptaka: jakby rozkaszlany zgrzyt, jakby miała kamień w gardle. Polazłem w dół przez długą trawę,  a ona – niewiarygodne – podeszła do mnie z drugiej strony płotu, tak że mogłem zobaczyć bandę małych, szarych i żółtych gąsiątek, które kłębiły się i niezgrabnie wokół niej biegały, kiedy z trudem do mnie szła. Gęś jakby ponownie się zastanowiła, czy podchodzić i kuśtykając odeszła z sykiem, machając jednym wielkim, białym skrzydłem.

- Jezu Chryste, zwariowałyście? – zapytałem.

Tak robię, kiedy jestem pijany. Gadam do rzeczy. Do pistoletu. Do ptaków. Najwyraźniej zwariowała. Ranna i tłusta łaziła po brzegu pełnego krokodyli bagna Cairns. Spojrzałem na wodę i otworzyłem furtkę.

Jeszcze jej nie otwierałem. Kiedy przed miesiącem wprowadziłem się do zniszczonego domu, zapytałem agenta nieruchomości, dlaczego poprzedni właściciele ją wstawili. Jeśli nie mieli łodzi, a nie wyglądało na to, żeby ją mieli, to w wodzie za płotem nie było niczego poza pewną śmiercią. Agent nie miał odpowiedzi. Wyszedłem z wahaniem, gołe stopy zapadły mi się w piasek, zabulgotały krabie norki.

- Chodź tutaj – machnąłem na ptaka trzymając się furtki. Gęś zamachała skrzydłem i zagęgała. Jej dzieci zbiły się w kupkę, w przerażoną gromadkę puszku. Znów spojrzałem na wodę i zobaczyłem sto czarnych zmarszczek, które mogły być oczami krokodyli. Słońce zaszło. To był ich czas. – Chodź tutaj, ty głupia dziwko.

Wessałem mnóstwo powietrza, runąłem naprzód i rzuciłem się na ptaka, chybiłem, znów się rzuciłem i złapałem go w pół, do góry nogami, za plątaninę kostek, nóg, pazurów i piór. Szczypała mnie w nos, w ucho, w brew, drapała do krwi. Gęsięta rozproszyły się, zmieniły szyk, gęgały i piszczały, infantylnie powtarzając odgłosy wydawane przez matkę. Odwróciłem się i wrzuciłem gęś na podwórko. Gęsięta poszły za nią, pospiesznym rządkiem, jakby ciągnęła je jakaś żyłka wędkarska instynktu. Zatrzasnąłem furtkę, przebiegłem podwórko i chwyciłem ręcznik wiszący na balustradzie werandy. Pistolet zostawiłem na schodku.

 

 

Po drodze do weterynarza, z kartonowego pudła, w którym upchnięty był wielki ptak i jego gąsiątka docierało do mnie biadolenie. Była to rozdzierająca serce syrena rozpaczy.

- Jezu, zamknij się kobieto – ryknąłem.

Chyba od tej chwili zacząłem nazywać ją Kobieta.

W sterylnym świetle gabinetu weterynarza ptak wydawał się jakoś mniejszy. Patrzył z dna pudła na człowieka, który otworzył przede mną drzwi. Gęś z gąsiątkami wyjęto razem, dyszącą w ciemności kupkę pokrzywionych piór. Teraz wszystkie były cicho. Stałem trochę dalej, żeby weterynarz nie poczuł mojego oddechu, ale po jego lekceważącej minie, kiedy przyglądał się, jak partacko zaparkowałem i jak na bosaka, uwalany piachem szedłem podjazdem, poznałem, że poczuł. Założyłem ręce i próbowałem nie zajmować swoją masą zbyt wiele miejsca w maleńkim  gabinecie. Weterynarz chyba mnie jeszcze nie rozpoznawał, więc skorzystałem z okazji i odezwałem się, kiedy krzywiąc się, bo szczypnęła go w kołnierz, wyjmował z pudła opierającą się Kobietę.

- Ona nie może chodzić na tej stopie – powiedziałem.

- Tak. Wygląda na złamaną. Skrzydło też.

Przyglądałem się, jak doprowadza gęś do pierwotnego kształtu, składając od nowa ledwie powstrzymywany, panikarski bałagan, którym była, póki stopy nie znalazły się pod grubym, okrągłym korpusem, a skrzydła nie zaczęły płasko przylegać do boków. Ptak rozejrzał się po pokoju czarnymi, wielkimi, przestraszonymi oczami. Weterynarz obmacał ją delikatnie, podniósł ogon i zajrzał w puszysty zadek.

- To chyba zostawię ją u pana? – palnąłem na podsumowanie i wystraszyłem ptaka.

- Cóż, to zależy od pana, panie…?

- Collins – skłamałem.

- To zależy od pana, panie Collins, ale zdaje pan sobie sprawę, że nie dysponujemy środkami na bezpłatne leczenie?

- Hm, nie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

- Cóż, nie możemy leczyć tego ptaka za darmo.

- Ale ja ją znalazłem – podrapałem się w głowę.

- Tak – zgodził się weterynarz.

- Hm, to znaczy, że ona nie jest moja. Nie należy do mnie.

- Pan tak mówi. – Weterynarz pokiwał głową.

- Więc to nie moja gęś. – Pokazałem Kobietę, próbując poprawić niewyraźną wymowę, na wypadek, gdyby z tego powodu mnie nie zrozumiał. – One też nie są moje. – Pokazałem gąsiątka. – Chyba je… wyrzucono. Porzucono. Czy wy, ludzie, ratujecie porzucone zwierzęta?

- My, ludzie?

- Weterynarze.

Popatrzył na mnie przeciągle.

- To nie jest występująca naturalnie australijska gęś. To gęgawa. Gęś udomowiona. Ten gatunek sprowadzono do Australii. Obawiam się, że obrońcy dzikiej przyrody też nie będą jej leczyć.

- Hm, no to co pan z nią zrobi? – zapytałem. – Gdybym po prostu zostawił ją u pana?

Weterynarz znów na mnie popatrzył. Zamrugałem pod światłem świetlówek. Łagodne brzęczenie wypełniało pokój jak gaz.

- Chryste – powiedziałem. – No dobrze. To przecież biznes. Nie może pan biegać i ratować wszystkiego za darmo. – Wyjąłem portfel i przekartkowałem czerwone i purpurowe banknoty. – Ile za wyleczenie połamanej gęsi?

- Mnóstwo, proszę pana – powiedział weterynarz i znów ścisnął Kobietę za podstawę jej długiej, smukłej szyi.

 

 

Siedemset dolarów później jechałem do domu roztrzęsiony i chory, jako nowy właściciel rodziny gęsi domowych. Trząsłem się nie dlatego, że teraz posiadałem dokładnie pięćdziesiąt dziewięć dolarów. Weterynarz zauważył, że nazwisko na karcie kredytowej brzmiało Conkaffey, a nie Collins. Ludzie go nie zapomnieli. Minął dopiero miesiąc odkąd pełno go było w krajowych mediach. Widziałem, jak rysy twarzy mu stwardniały. Widziałem, jak zmarszczki wokół ust pogłębiły mu się, jak potem zaczął podnosić wzrok. Chwyciłem za pudło z ptakami i wyszedłem, zanim zdążyłem zobaczyć wyraz jego twarzy.

Niedobrze mi się robiło od takich wyrazów twarzy.