Dziesięcioletni chłopiec wzywa adwokata, by wyznać mu, że zamordował człowieka... piętnaście lat temu.
Światowy bestseller autora PASAŻERA 23
„Kiedy adwokat Robert Stern zgadzał się na to niezwykłe spotkanie, nie wiedział, że umawia się ze śmiercią. A tym bardziej nie miał pojęcia, że śmierć, która wkroczy w jego życie, będzie miała sto czterdzieści trzy centymetry wzrostu, na nogach trampki, a na dziecięcej buzi uśmiech...”
„Thrillery Fitzka są przerażające. Zapierają dech szalonymi zwrotami akcji. ”
HARLAN COBEN
Rzeczywistość Fitzka jest niewyobrażalna, nieprzewidywalna - mogłoby się zdawać, że z horroru. Ale wywołuje ona tak mocne wrażenie właśnie dlatego, że jest absolutnie logiczna i prawdziwa.
„Thrillery są zwierciadłem społeczeństwa. Pokazują zwykłych ludzi zaatakowanych przez niezwykłe sytuacje. Często muszę wręcz łagodzić okrucieństwo świata, żeby czytelnik mi uwierzył.”
SEBASTIAN FITZEK
Międzynarodowy bestseller
Sprzedany w Niemczech w 600 000 egz.
Zekranizowany z Erikiem Robertsem
Adwokat Robert Stern jest w szoku, kiedy widzi w zapomnianej przez Boga i ludzi, opuszczonej fabryce, kim jest jego tajemniczy klient.
To Simon, dziesięcioletni chłopiec, delikatny i śmiertelnie chory. I absolutnie przekonany, że w swoim poprzednim życiu był seryjnym mordercą.
Głupia, niesmaczna zabawa – myśli Stern... Lecz kiedy w opisanej przez chłopca piwnicy rzeczywiście znajduje ludzkie szczątki: szkielet i rozłupaną siekierą czaszkę, czuje się jak w środku horroru. Ale to dopiero początek. Bo Simon opowiada mu nie tylko o ofiarach sprzed lat, ale wkrótce również o tych z najbliższej przyszłości...
„Fitzek z prawdziwą wirtuozerią tworzy skomplikowany, mroczny świat bez złudzeń, obnażając najbardziej skrywane lęki ludzi poddawanych przez los niewyobrażalnie ciężkim próbom.”
„Stern”
Autor nr 1 w Niemczech.
Mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 29 krajach.
Sebastian Fitzek, z wykształcenia prawnik, z doświadczenia radiowiec - dyrektor programowy największych niemieckich stacji, dziś jest megagwiazdą niemieckiej literatury.
Wszystkie książki Fitzka są przez wiele miesięcy na 1. miejscu list bestsellerów „Der Spiegel” i osiągają milionowe nakłady. Kilka zekranizowano. Nawet na zdominowanych przez anglojęzycznych autorów rynkach Wielkiej Brytanii i USA Fitzek jest w czołówce. „The Times” nazwał go „mistrzem psychologicznej gry”.
Jego najnowsza powieść Przesyłka (polskie wydanie lipiec 2017) to od października 2016 numer 1 listy „Der Spiegel”. W siedem miesięcy w Niemczech sprzedano 735 000 egzemplarzy.
„Popularność Fitzka wynika z jego niepowtarzalności i wyjątkowości. Znakomita literacko narracja, umiejętność budowania napięcia, dojrzałość i obrazowość języka, panowanie nad całością materii (wszystko się zgadza, wszystkie wątki zbiegają się logicznie) to jego stałe zalety.”
„Der Spiegel”
Sebastian Fitzek - wywiad dla serwisu Onet Książki
Sebastian Fitzek: w toku pisania pozbywam się moich koszmarów
Wszyscy nosimy w sobie nasze troski i lęki, a rzeczywistość niejednokrotnie okazuje się tak przerażająca i trudna do wyjaśnienia, że tęsknimy do czegoś, co wniesie trochę światła do tego mroku - mówi Sebastian Fitzek w rozmowie z Onetem.
Onet: "Ostatnie dziecko” to książka, która sprzedała się w Niemczech w nakładzie ponad 600 tys. egzemplarzy. Zresztą jest Pan jednym z najpoczytniejszych, najbardziej cenionych niemieckich pisarzy. Jak patrzy Pan na swój sukces? Czy do takiej pomyślności można się, po prostu, przyzwyczaić?
SF: Ponieważ jestem człowiekiem raczej bojaźliwym, który w swoich książkach po większej części te swoje lęki przepracowuje, to tego rodzaju wielki sukces sprawia, że czuję się trochę niepewnie. Oczywiście ogromnie się z niego cieszę, ale też doskonale wiem, że szczęście i powodzenie są jak kapryśna diva i już jutro mogą się zwrócić ku komuś innemu. Oczywiście to wspaniałe wiedzieć, że tylu ludzi chce mnie czytać i lubi moje książki, cały czas mam jednak nadzieję, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję i że zawsze będzie to dla mnie coś nadzwyczajnego, a nie oczywistego.
Onet: "Ostatnie dziecko” to thriller, który podejmuje szczególnie trudne tematy: handel noworodkami, pedofilię, problem pogodzenia się ze stratą po śmierci. Tworząc tak trudną fabułę, potrafi się Pan od niej zupełnie dystansować? Czy może jednak jest ona dla Pana wyczerpująca psychicznie, emocjonalnie? Przeżywa ją Pan silnie?
SF: Wszyscy nosimy w sobie nasze troski i lęki, a rzeczywistość niejednokrotnie okazuje się tak przerażająca i trudna do wyjaśnienia, że tęsknimy do czegoś, co wniesie trochę światła do tego mroku. Wydaje mi się, że w tej kwestii moje zamiary są identyczne z zamiarami moich Czytelniczek i Czytelników. Otóż wszyscy szukamy odpowiedzi, motywów i próbujemy na tyle, na ile się da, przepracować psychicznie wszystkie te przerażające rzeczy, o których codziennie słyszymy w wiadomościach. Jedni robią to, czytając, inni przepracowują swoje koszmary, zapisując je. W gruncie rzeczy jest to coś ze wszech miar pozytywnego. Przynajmniej dla mnie, ponieważ w toku pisania pozbywam się moich koszmarów i mogę je przerzucić na innych, którzy w dodatku gotowi są mi za to płacić ;-)
Onet: A co z intelektem? Czy pisanie thrillerów psychologicznych wymaga szczególnej giętkości intelektualnej – bo na pewno nie małego wysiłku? Szczególnie gdy konstruuje się karuzelę zwrotów akcji, jak w „Ostatnim dziecku”, w którym „śmierć ma sto czterdzieści trzy centymetry wzrostu, na nogach trampki, a na dziecięcej buzi uśmiech”. I nic nie jest takie, jak się wydaje.
SF: Cóż, moim zdaniem najbardziej przydaje się tutaj inteligencja emocjonalna. Każdy autor musi wcielić się najpierw w każdą ze swoich postaci i poznać świat jej uczuć. Ta empatia nie może się jednak niestety ograniczać do bohaterów pozytywnych, z konieczności odnosi się także do tych „złych”.
Onet: W tej książce jest jeszcze jeden frapujący, zresztą kluczowy dla całej intrygi, temat: reinkarnacja. Wydaje mi się, że dla wielu czytelników jest on szczególnie atrakcyjny. Bo wielu z nas chce wierzyć w to, że śmierć to nie koniec, że wędrówka dusz naprawdę jest faktem. Wielu także chciałoby zajrzeć w głąb siebie, dowiedzieć się, co mogło wydarzyć się w ich wcześniejszym życiu. Jak Pan myśli – dlaczego? Skąd ta potrzeba?
SF: To rzeczywiście nader zdumiewające. Już sam fakt, że w ogóle się rodzimy, wydaje się przecież tak niesłychanie nadzwyczajny i niewyobrażalny, że nie potrzeba do tego żadnych dalszych cudów. A jednak wielu z nas odczuwa strach przed myślą, że nie pozostawimy na świecie żadnego śladu ani odcisku stopy i że wszyscy zapadniemy po śmierci w pozbawiony obrazów sen. My, którzy bez przerwy szukamy jakiegoś celu i sensu we wszystkim, co robimy, nie potrafimy się po prostu pogodzić z myślą, że tak po prostu bez żadnych następstw i skutków najzwyczajniej w świecie na zawsze znikniemy.
Uważam za uprawnione zajmowanie się kwestią życia po śmierci, ale tylko pod warunkiem, że nie ucierpi na tym nasze „tu i teraz”, bo chociaż wcale nie jest wykluczone, że wszyscy odradzamy się trzy razy, to jednak któż jest w stanie nam powiedzieć, czy na pewno właśnie teraz nie żyjemy naszym trzecim życiem.
Onet: Który moment przynosi pisarzowi największe wytchnienie: napisanie ostatniego zdania książki, dotknięcie wydrukowanego egzemplarza, a może świadomość, że pisane przez niego książki cieszą czytelników w prawie 30 krajach? J
SF: Taki jak ten, który przeżyłem na krótko przed otrzymaniem pytań do tego wywiadu, kiedy dostałem pisany odręcznie list od Czytelnika, w którym dziękuje mi on, że dzięki moim książkom udało mu się przetrwać niezwykle trudny okres w życiu.
Patronat medialny:



"Kiedy Robert Stern zgadzał się na to niezwykłe spotkanie, nie wiedział, że umawia się ze śmiercią". Już pierwsze zdanie "Ostatniego dziecka" wywołuje ciarki na plecach. Dalej jest jeszcze bardziej przerażająco. Bo as psychologicznych thrillerów nie zawodzi.
Polskim czytelnikom książek Sebastiana Fitzka nie trzeba właściwie w żaden sposób rekomendować. Niekwestionowany mistrz thrillerów psychologicznych znad Renu odbiorców swoich 15 wydanych już książek traktuje niezwykle łaskawie. Od 2006 roku dostarcza im kolejnych fascynujących lektur, nic więc dziwnego, że grono jego fanów, choć liczne już, stale rośnie. Ich emocje z każdą przewracaną kartką są wystawiane na wielką próbę. Książka "Ostatnie dziecko" z pewnością po raz kolejny sprawdzi ich wytrzymałość na lęk i odporność na przerażenie. Szukający mocnych literackich wrażeń mają je zagwarantowane.
Fabuła "Ostatniego dziecka" to kolejny
majstersztyk, precyzyjnie zaplanowana rozgrywka pomiędzy autorem a czytelnikiem – czytelnikiem co chwila wprawianym w prawdziwe osłupienie. Dzięki swojej nieprzewidywalności i atmosferze trudnej do rozwikłania zagadki, oderwanie się od książki sprawia wielki kłopot. Główny bohater, adwokat Robert Stern, odbywa spotkanie z 10-letnim Simonem Sachsem. Absurdalne, przerażające, alogiczne. Śmiertelnie chore dziecko – przywiezione do opuszczonej fabryki karetką, leżące na noszach – które chce zostać jego klientem, utrzymuje, że… dokładnie 15 lat wcześniej zamordowało człowieka. Siekiera, uderzenie w głowę – tyle wie, tyle pamięta (?) Simon. Ich spotkanie w rocznicę tych wydarzeń nie jest przypadkowe. Umierający na raka mózgu pacjent musi konfabulować – myśli Stern. Na dodatek warunki, w jakich przyszło mu się wychować, odrzucenie przez matkę, dom dziecka, stan zdrowia – to wszystko nie układa się w przekonującą całość. Poza tym to, co mówi chłopiec, jest pokłosiem sesji hipnotycznej, jakiej został poddany. Nie może być prawdą? Niekoniecznie… W piwnicy, którą Stern odwiedza razem z Simonem i doktor Cariną, znajdują na wpół rozłożone ludzkie zwłoki. Czaszka ofiary nosi wyraźne znaki ataku siekierą… A ofiar dziesięciolatka sprzed lat okazuje się być więcej.
Czy uzdolniony prawnik – w życiu prywatnym borykający się z ciężarem straty sprzed lat, kiedy to dwa dni po narodzeniu zmarł jego długo wyczekiwany synek – będzie potrafił rozwikłać przerażającą, ścinającą krew w żyłach sprawę? Czy dziecko, które los postawił na jego drodze, da mu odpowiedź na nurtujące go pytania? Czy reinkarnacja w świecie przesiąkniętym racjonalnością jest możliwa? I czy tajemnicze nagranie, które otrzymuje Stern, zmieni jego życie?
Fitzek bez wątpienia jest asem niełatwego i bardzo wymagającego gatunku, jakim jest thriller. Jego umiejętność sprzężenia wciągającej, tajemniczej historii i wyjątkowego nastroju, oszczędny styl i psychologiczna finezja, stwarzają książkę, która jest piekielnie zagadkowa, pełna napięcia, prawdziwie przerażająca, ale nie w dosadny, uproszczony czy w jakkolwiek pretensjonalny sposób. Tematy znane nam z pierwszych stron gazet, przetworzone i oddalone przez medialne doniesienia, u Fitzka możemy zobaczyć je z innej, znacznie bardziej wstrząsającej perspektywy.
Mocne. Fenomenalne. Przeszywające. Takie jest "Ostatnie dziecko"
Recenzja Marty Guzowskiej
Recepta Alfreda Hitchcock na trzymający w napięciu film, że powinien się zaczynać trzęsieniem ziemi, a potem napięcie powinno powoli rosnąć, cytowana była już milion razy, przy najrozmaitszych okazjach. Ale Sebastian Fitzek w „Ostatnim dziecku”, wydanym w tym tygodniu nakładem wydawnictwa Amber, wziął ją sobie do serca. Jego powieść zaczyna się, kiedy dawna przyjaciółka adwokata, pielęgniarka w szpitalu, prosi go o wzięcie pod profesjonalną opiekę jedenastoletniego chłopca z guzem mózgu. Chłopiec twierdzi, że przed piętnastoma laty, a więc chyba w poprzednim życiu, kogoś zabił. Adwokat razem z pielęgniarką i chłopcem robią wizję lokalną w miejscu, gdzie chłopiec rzekomo ukrył zwłoki. I znajdują rozłożone ciało, ze śladami siekiery na czaszce, dokładnie tak, jak to chłopiec opisał.
A to dopiero pierwszy rozdział!
W następnych adwokat, kierując się wskazówkami chłopca, odnajduje kolejne ciała i nie wie, czy ma wierzyć w reinkarnację, czy nie. Żeby było trudniej, policja, której donosi o znalezionych zwłokach, zaczyna podejrzewać o morderstwa właśnie jego (no bo jakim cudem znajduje 3 ciała w 3 dni?). A do tego adwokat dostaje płytę wideo z nagraniem przedstawiającym jego zmarłego w niemowlęctwie syna. Tylko wcale nie martwego, ale jak najbardziej żywego, kilkuletniego chłopca.
Fitzek stosuje mieszankę wybuchową motywów i podkręca do granic wytrzymałości tempo, więc „Ostatniego dziecka” właściwie nie sposób odłożyć. Ale porusza też w powieści temat wyjątkowo drastyczny: pedofilię i handel dziećmi.
Zbrodnicze Siostrzyczki zawsze ostrożnie podchodzą do powieści, gdzie krzywdzone są dzieci. Z jednej strony ciężko znosimy te tematykę, bo same jesteśmy matkami. Z drugiej: uważamy, że wprowadzenie dzieci do kryminału to droga na skróty, łatwe granie na uczuciach czytelnika. No bo nic nie wzruszy nas bardziej niż dziecko. Niewielu autorom udaje się wyjść z tematu „dzieci” obronną ręką. Dokonał tego Dennis Lehane w znakomitej powieści „Gone baby, gone” (wydanej po polsku pod wyjątkowo mdłym tytułem „Gdzie jesteś, Amando?”), udało się to Tony’emu Parsonsowi w powieści „Rzeźnik” i zdołał to zrobić Fitzek w „Ostatnim dziecku”. Być może dlatego, że akcja jest zręcznie poprowadzona i co chwila zaskakuje zwrotami, nie miałam wrażenia, że Fitzek sięga po tani sentymentalizm. I chwała mu za to.
Podsumowując: świetna powieść, trzymająca w napięciu do ostatniej strony. W sam raz na wiosenny deszczowy weekend. Szkoda, że tak szybko się kończy!

poniedziałek, 27 marca 2017
„Thrillery są zwierciadłem społeczeństwa. Pokazują zwykłych ludzi zaatakowanych przez niezwykłe sytuacje” – to słowa Sebastiana Fitzka. W „Ostatnim dziecku” tym zwykłym człowiekiem jest Robert Stern, adwokat odnoszący sukcesy (jednak wyłącznie w życiu zawodowym). A jakaż to niezwykła sytuacja? Cóż, znajoma adwokata, pielęgniarka Carina, poznaje go z dziesięcioletnim Simonem Sachsem, śmiertelnie chorym dzieckiem. Chłopiec twierdzi, że potrzebuje adwokata, ponieważ… piętnaście lat wcześniej kogoś zamordował. Choć początkowo wydaje się to niesmacznym żartem, sytuacja zmienia się po znalezieniu zwłok w miejscu wskazanym przez Simona. A to dopiero początek niezwykłych wydarzeń. Robert Stern wkracza w świat, którego istnienia nawet nie podejrzewał.
Polscy czytelnicy mogli już przeczytać tę powieść – kilka lat temu ukazała się jako „Śmierć ma 143 cm wzrostu”. Tytuł „Ostatnie dziecko” zdecydowanie bardziej mi się podoba (nie jest tak pretensjonalny jak poprzedni, choć – jak słusznie zwróciła mi uwagę znajoma – nie jest też tak zapamiętywalny). Najbardziej jednak podobałoby mi się zachowanie oryginalnego „Das Kind”, czyli po prostu „Dziecko”. To dziecko jest bowiem głównym tematem tej powieści, przyczyną wszelkich zdarzeń i motywem działań bohaterów. I nie chodzi bynajmniej wyłącznie o Simona Sachsa…
Głównym bohaterem powieści jest Robert Stern. Wydarzenia poznajemy z jego perspektywy i to wokół niego została osnuta akcja. Autor stopniowo przybliża nam smutną przeszłość adwokata, nie robi tego jednak po to, by przekonać czytelnika do postaci czy stworzyć jej wnikliwy portret psychologiczny. Wydaje mi się, że cel jest inny. Fitzek chce po prostu opowiedzieć pewną trudną historię, a w wydarzeniach z życia Sterna kryje się ważny dla niej element. Ponadto rozdziały „Ostatniego dziecka” są krótkie, narracja prosta, a autor od razu wrzuca czytelnika w sam środek wydarzeń. Nie bawi się w dłużyzny czy zbędne opisy, nie wprowadza dodatkowych wątków, nie buduje też zbyt rozwiniętych portretów bohaterów. A jednak powieść nie jest wcale ani nudna, ani przewidywalna. Liczne zwroty akcji, dużo elementów typowych dla powieści sensacyjnej (pościgi, ucieczki, strzelaniny…) i bardzo trudny temat: pedofilia – tak wygląda Fitzka przepis na książkę, od której czytelnik nie będzie mógł się oderwać. Jedyne, czego w porównaniu z innymi powieściami niemieckiego pisarza brakło „Ostatniemu dziecku”, to atmosfera grozy. Co nie znaczy, że powieść jest nudna, absolutnie! Niepokoi dokładnie tak, jak inne książki tego autora, tyle że w nieco inny sposób. Choć może „niepokoi” to nie do końca odpowiednie słowo – powieść Fitzka bowiem momentami wgniata w fotel, momentami straszy, a momentami po prostu obrzydza. Warto też dodać, że właściwie przez całą książkę pisarz każe nam się zastanawiać, czy wyjaśnienie tej zagadki będzie „metafizyczne” (czyżby Simon faktycznie był w poprzednim wcieleniu seryjnym mordercą?), czy realistyczne. Oczywiście nie zdradzę wam tego, bo przecież zaskoczenie jest jednym z najważniejszych elementów thrillera. Napiszę jedynie, że kiedy już poznałam rozwiązanie, miałam ochotę krzyknąć: „No tak, to przecież takie proste!”.
Gaja Grzegorzewska napisała kiedyś o Fitzku, że jest „niemieckim mistrzem pokręconego thrillera psychologicznego”. Po lekturze „Ostatniego dziecka” podpisuję się pod tym stwierdzeniem i polecam tę powieść wszystkim miłośnikom gatunku.
Ewa Dąbrowska

Kryminalne staccato - Sebastian Fitzek, Ostatnie dziecko
28 marzec 2017
Ostatnie dziecko to wznowienie powieści Sebastiana Fitzka, która w Polsce została pierwotnie opublikowana w 2008 roku pod tytułem Śmierć ma 143 cm wzrostu. Teraz mamy więc nowe wydawnictwo, nową, zdecydowanie bardziej klimatyczną okładkę, nowe opracowanie redaktorskie, a w środku tego samego, jak zwykle trzymającego czytelnika w napięciu do ostatniej strony, Sebastiana Fitzka, niemieckiego mistrza thrillerów.
Berliński adwokat Robert Stern dostaje nietypowe zlecenie. W dość dramatycznych okolicznościach zgłasza się do niego dziesięcioletni, śmiertelnie chory Simon, który twierdzi, że jest mordercą. A swoje ofiary zabijał jakieś piętnaście lat temu, grubo przed swoim urodzeniem.
Stern początkowo jest przekonany, że ma do czynienia z jakimś niesmacznym żartem. Kiedy jednak we wskazanym przez Simona miejscu znajduje zwłoki, zaczyna się wahać. Lecz do zajęcia się sprawą dziecka – zabójcy ostatecznie przekonuje go tajemniczy głos. Głos kogoś, kto nagrał na kasecie wiadomość dla adwokata. Jest na niej obraz synka Sterna, który zmarł dziesięć lat temu w drugim dniu życia, oraz filmik przedstawiający kilkuletniego chłopca, w pewien sposób przypominającego małego Feliksa. Głos nakazuje Sternowi przyjąć sprawę Simona i dowiedzieć się, kto tak naprawdę zabijał przed laty. A wtedy Robert być może otrzyma odpowiedź na pytanie, co stało się z jego synem.
Czy chłopczyk rzeczywiście umarł? Czy to Simon zabijał, mimo że nie było go jeszcze na świecie? Czy możliwa jest reinkarnacja? Wątpliwości mnożą się na potęgę. Akcja gna w zawrotnym tempie, co rusz zwracając w nieoczekiwanym kierunku. W śmiertelnie niebezpieczną grę zostaje wciągnięty tak Robert Stern, jak i zafascynowany czytelnik, który koniecznie chce się przekonać, jak ta opowieść się kończy.
Sebastian Fitzek wie, jak stopniować napięcie. Pisze krótkimi zdaniami, tekst dzieli na niewielkie rozdziały, zachowuje dynamizm. Jego twórczość to takie kryminalne staccato. W tym rozpędzonym rollercoasterze nie ma chwili na przestój czy nudę. Natłok wydarzeń czasami może się wydawać zbyt duży, także dla głównego bohatera, który coraz bardziej zaczyna się gubić w fabularnej plątaninie, w jakiej osadził go autor.
Tematyka powieści jest z tych o ciężkim kalibrze, chwilami dość szokująca (pedofilia, handel dziećmi). Choć początek książki (kwestia reinkarnacji) mógłby sugerować, że jest to opowieść z gatunku mistycznych, na szczęście zmierzając ku końcowi, autor porzuca wszelką abstrakcję, udowadniając, że jego pole działania to mocne thrillery psychologiczne.
Mam też dobrą wiadomość dla wielbicieli X Muzy. Na podstawie Ostatniego dziecka w 2012 roku został nakręcony film The Child, można więc sprawdzić, jak w porównaniu do książkowego pierwowzoru wypadła adaptacja.
Na koniec chciałam jeszcze raz przestrzec wszystkich czytelników o słabszych nerwach. Ostatnie dziecko to powieść pod wysokim napięciem! Czytacie ją więc na własną odpowiedzialność.
Marta Matyszczak

Recenzje ukazały się także na portalach:
Kiedy Robert Stern zgadzał się na to niezwykłe spotkanie, nie wiedział, że umawia się ze śmiercią. A tym bardziej nie miał pojęcia, że śmierć, która wkroczy w jego życie, będzie miała sto czterdzieści trzy centymetry wzrostu, na nogach trampki, a na dziecięcej buzi uśmiech.
– Nie, jeszcze jej tu nie ma. A mnie powoli odechciewa się czekania.
Stern patrzył zdenerwowany przez mokrą od deszczu przednią szybę swojej limuzyny na oddalony o blisko sto metrów budynek fabryczny bez okien i przeklinał swoją asystentkę. Zapomniała odwołać jego spotkanie z ojcem, który akurat czekał wściekły na drugiej linii.
– Niech pani zadzwoni do Cariny i dowie się, gdzie ona, do cholery, jest!
Stern nacisnął energicznie przycisk na skórzanej kierownicy i po subtelnym kliknięciu usłyszał w głośnikach kaszel swojego rodziciela. Siedemdziesięciodziewięciolatek kopcił jak lokomotywa. Nawet teraz, korzystając z krótkiego oczekiwania na połączenie, przypalił sobie papierosa.
– Przepraszam, tato – powiedział Stern. – Wiem, mieliśmy dziś razem zjeść kolację, ale musimy niestety przełożyć to na niedzielę. Wezwano mnie na zupełnie nieoczekiwane spotkanie.
„Musisz przyjechać. Proszę. Nie wiem już, co robić”. Nigdy wcześniej głos Cariny nie brzmiał przez telefon tak bojaźliwie jak wtedy. Gdyby to było udawane, powinna dostać Oscara.
– Może ja też powinienem płacić ci pięćset euro za godzinę, żeby się z tobą spotkać – fuknął gniewnie ojciec.
Stern tylko westchnął. Odwiedzał go trzy razy w tygodniu, ale nie miało teraz najmniejszego sensu wspominanie o tym. Ani setki wygranych procesów karnych, ani przegrane batalie w rozbitym małżeństwie nie zdołały go nauczyć, w jaki sposób zachować przewagę nad ojcem podczas sporów. Jak tylko zaczynał rozmawiać ze staruszkiem, od razu czuł się jak małe dziecko z kiepskimi ocenami na świadectwie, a nie jak czterdziestopięcioletni Robert Stern, współwłaściciel kancelarii Langendorf, Stern i Dankwitz, czołowy obrońca w Berlinie.
– Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie teraz jestem – spróbował rozluźnić atmosferę. – Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, mógłbym powiedzieć, że gdzieś w Czeczenii. Nawet moja nawigacja z trudem mnie tu doprowadziła.
Włączył długie światła, oświetlając nimi fragmenty niewybrukowanego placu, na którym piętrzyły się poprzewracane stalowe dźwigary, sterty przerdzewiałych kabli i inne przemysłowe śmieci. Prawdopodobnie produkowano tu wcześniej farby i lakiery, jeśli dobrze interpretował stertę pustych blaszanych beczek. Leżące przed grożącym zawaleniem ceglanym barakiem, którego komin już się zapadł, wyglądały jak rekwizyty z jakiegoś filmu o końcu świata.
– Mam nadzieję, że za jakiś czas twoja nawigacja znajdzie przynajmniej drogę do mojego grobu – wykaszlał ojciec, a Stern zastanawiał się, czy takie zgorzknienie może być dziedziczne, bo jego zaczątki dostrzegał już u siebie. Od dziesięciu lat.
Od czasu Feliksa.
Przez koszmarne wydarzenia tamtego dnia na oddziale dla noworodków bardzo upodobnił się do ojca także fi zycznie. Po prostu przedwcześnie się zestarzał. Kiedyś spędzał każdą wolną minutę na boisku do koszykówki, żeby popracować nad techniką rzutu. Dziś nie trafiał nawet do kosza w biurze, kiedy zza biurka rzucał opróżnioną puszką po napoju.
Większość osób, które nie znały go zbyt dobrze, mogła zmylić jego postawna, szczupła sylwetka i szerokie ramiona. W rzeczywistości idealnie skrojone garnitury ukrywały jego zwiotczałe już mięśnie, sińce pod oczami tuszowała naturalnie śniada cera, a dzięki zręcznie przystrzyżonym ciemnym włosom nie było widać początków łysiny. Rano potrzebował teraz prawie godziny, aby pozbyć się z twarzy oznak zmęczenia, a kiedy wychodził z łazienki, coraz bardziej czuł się jak towar z ukrytymi wadami, jak podrasowany designerski mebel, którego niedoróbki uwidaczniają się dopiero wtedy, gdy ustawi się go w bezlitosnym górnym świetle mieszkania.
Rozległ się sygnał drugiego połączenia przychodzącego.
– Przepraszam, zaraz wrócimy do rozmowy. – Stern uciekł od dalszych wyrzutów ojca i odebrał telefon od sekretarki.
– Niech zgadnę. Carina odwołała spotkanie?
To byłoby w jej stylu. W pracy była godną zaufania, sumienną pielęgniarką, ale swoje prywatne zobowiązania realizowała tak samo jak życie miłosne: w sposób chaotyczny, zmienny i bez jakiejkolwiek koordynacji. Chociaż ich związek rozpadł się już trzy lata temu, po zaledwie kilku tygodniach trwania, nadal regularnie do siebie dzwonili i nawet spotykali się czasem na kawie. Jedno i drugie kończyło się z reguły kłótnią.
– Nie, niestety nie udało mi się dodzwonić do pani Freitag.
– Okej, dziękuję.
Stern uruchomił elektroniczny zapłon i wzdrygnął się przestraszony, gdy na przednią szybę samochodu lunęła nagle ściana deszczu pchana przez jesienny wiatr. Włączył wycieraczki i na chwilę zatrzymał wzrok na czerwonobrunatnym liściu klonu, który przykleił się do szyby poza ich zasięgiem. Odwrócił się i powoli zaczął się cofać po żwirze ze zgrzytem opon.
– Jeśli Carina się odezwie, to proszę jej powiedzieć, że nie mogłem już tu dłużej…
Stern zamilkł, kiedy ponownie spojrzał przed siebie z zamiarem wrzucenia pierwszego biegu.
Cokolwiek pędziło wprost na niego na sygnale jakieś dwieście metrów w linii prostej, na pewno nie był to rozklekotany samochodzik Cariny. Czerwono-biały furgon gnał drogą dojazdową z maksymalną prędkością, na jaką pozwalały wyboje.
Przez krótką chwilę Sternowi wydawało się, że kierowca naprawdę chce go staranować, ale w końcu tamten skręcił i zatrzymał karetkę obok samochodu Sterna.
– Tato? – Robert powrócił do rozmowy z ojcem, rozłączając się wcześniej z sekretarką. – Zaczynam spotkanie. Muszę kończyć – wyjaśnił, mimo że ojciec już wcześniej odłożył słuchawkę.
Z trudem otworzył drzwi limuzyny, walcząc z porywem wiatru, i wysiadł.
Po jaką cholerę przyjechała tu karetką?
Carina wyskoczyła od strony kierowcy prosto w kałużę, ale zupełnie się nie przejęła, że jej biały pielęgniarski fartuch pokryły czarne bryzgi błota. Miała długie włosy w kolorze czerwonego wina mocno związane w koński ogon i wyglądała wręcz olśniewająco. Stern miał ochotę ją przytulić, lecz coś w jej spojrzeniu go od tego powstrzymało.
– Tkwię po uszy w gównie – powiedziała, wyjmując paczkę papierosów. – Tym razem chyba naprawdę nabroiłam.
– Co to wszystko ma znaczyć? Po co ten cały teatr? – spytał Stern. – Dlaczego nie mogliśmy spotkać się w mojej kancelarii, tylko właśnie tu, na tym… pobojowisku?
Teraz, kiedy nie osłaniało go już wygodne wnętrze limuzyny, czuł nieprzyjemne zimno wzmagającego się październikowego wiatru. Odruchowo skulił ramiona.
– Nie marnujmy czasu, dobra? Pożyczyłam karetkę tylko na chwilę i muszę ją szybko odstawić.
– Okej. Ale jeśli coś przeskrobałaś, lepiej by nam się rozmawiało w jakimś cywilizowanym miejscu.
– Nie, nie, nie. – Carina kręciła głową, unosząc przy tym rękę w geście odmowy. – Nie rozumiesz! Tu nie chodzi o mnie.
Szybkim krokiem obeszła karetkę, otworzyła tylne drzwi i wskazała jej wnętrze.
– Tam leży twój klient.
Stern rzucił Carinie badawcze spojrzenie. Sporo już przeszedł, a widok postrzelonego bandyty, ofiary porachunków między gangami czy jakiegoś innego podejrzanego klienta, który pilnie i przede wszystkim anonimowo potrzebował jego pomocy, nie był dla niego niczym nowym. Zastanawiał się tylko, co Carina może mieć z tym wspólnego.
Ponieważ nic więcej nie powiedziała, powoli wszedł po metalowych stopniach do środka karetki. Natychmiast zauważył nieruchome ciało na noszach.
– Co to ma być? – Odwrócił się gwałtownie do Cariny, która została przy samochodzie i właśnie zapalała papierosa. Paliła bardzo rzadko i tylko w sytuacji, kiedy była naprawdę mocno zdenerwowana. – Przywiozłaś na to odludzie małego chłopca? Po co?
– Sam ci to wyjaśni.
– Ale nie wygląda, jakby ten malec miał coś… – do powiedzenia, chciał dokończyć zdanie, ponieważ blade jak trup dziecko zrobiło na nim wrażenie wręcz apatycznego. Jednak kiedy odwrócił się z powrotem w stronę noszy, chłopiec właśnie się podniósł i usiadł na ich brzegu, machając w powietrzu nogami.
– Nie jestem żadnym malcem – zaprotestował. – Mam już dziesięć lat! Dwa dni temu miałem urodziny.
Pod ocieplaną sztruksową kurtką chłopiec nosił czarny T-shirt z trupią czaszką i do tego nowiutkie dżinsy, według Sterna zdecydowanie za długie. Ale czy on się na tym znał? Pewnie akurat było teraz w modzie, że czwartoklasiści podwijali nogawki spodni i wkładali pomazane flamastrami tenisówki.
– Jest pan adwokatem? – spytał chłopiec nieco ochrypłym głosem. Wyglądało na to, że mówienie sprawia mu kłopoty, jakby od dawna nic nie pił i miał wysuszone gardło.
– Tak. Obrońcą, dokładnie rzecz ujmując.
– Dobrze. – Chłopiec uśmiechnął się, pokazując zadziwiająco proste i białe zęby. Ten śliczny chłopak naprawdę nie potrzebował żadnej szczerby między zębami, żeby wzruszyć swoją babcię. Wystarczyły długie jak zapałki, ciemne rzęsy oraz pełne, lekko popękane wargi. – Bardzo dobrze – powtórzył, wstając ostrożnie z noszy i na chwilę odwracając się do Roberta plecami. Jego świeżo umyte jasnobrązowe delikatne loki opadały aż do ramion i, patrząc od tyłu, z łatwością można go było wziąć za dziewczynkę. Robert zauważył, że włosy zakrywają nalepiony na karku plaster wielkości karty kredytowej.
Kiedy chłopiec odwrócił się ponownie w jego stronę, nadal się uśmiechał.
– Jestem Simon. Simon Sachs.
Podał Robertowi swoją delikatną dłoń, którą ten uścisnął z wahaniem.
– Świetnie. Ja nazywam się Robert Stern.
– Wiem. Carina pokazała mi pana zdjęcie, które nosi w torebce. Mówi, że jest pan najlepszy.
– Dziękuję bardzo – wymamrotał nieco zakłopotany Stern. O ile sobie przypominał, była to najdłuższa od lat rozmowa, jaką przeprowadził z nieletnim. Dlatego też spytał nieco niezgrabnie: – Co mogę dla ciebie zrobić?
– Potrzebuję adwokata.
– Wszystko jasne! – Stern spojrzał wymownie na Carinę, która z niewzruszoną miną zaciągała się papierosem. Dlaczego mu to zrobiła? Po co kazała mu przyjechać na to odludzie i przywiozła ze sobą dziesięciolatka? Przecież doskonale wiedziała, jak kiepsko sobie radzi z dziećmi. I że konsekwentnie trzyma się od nich z daleka, od momentu kiedy osobista tragedia zniszczyła najpierw małżeństwo, a później jego samego.
– A dlaczego uważasz, że potrzebujesz adwokata? – spytał, z trudem tłumiąc w sobie narastającą złość. Być może ta dziwaczna sytuacja dostarczy mu chociaż ciekawego tematu do pogawędek podczas przerw w posiedzeniach w kancelarii. Wskazał na plaster na karku Simona: – Czy to z tego powodu? Oberwałeś od kogoś na szkolnym podwórku?
– Nie, nie dlatego.
– Dlaczego więc?
– Zabiłem.
– Co proszę? – Stern odezwał się dopiero po krótkiej przerwie, święcie przekonany, że to brutalne słowo nie mogło paść z ust dziesięciolatka. Jego głowa poruszała się teraz jak głowa kibica podczas meczu tenisowego, kiedy patrzył to na Carinę, to na chłopca. Tak długo, aż Simon powtórzył jeszcze raz. Głośno i wyraźnie:
– Potrzebuję adwokata. Jestem mordercą.
Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Jego głos mieszał się z ciągłym szumem dochodzącym z pobliskiej autostrady. Ale Stern nie słyszał tego tak samo, jak nie słyszał ciężkich kropli deszczu rozbijających się w nieregularnych odstępach o blaszany dach karetki.
– Okej. A więc uważasz, że kogoś zabiłeś, tak? – zapytał po kolejnej upiornej sekundzie.
– Tak.
– Mogę wiedzieć kogo?
– Nie wiem.
– Aha, nie wiesz. – Stern roześmiał się sucho. – I zapewne nie wiesz też jak, dlaczego ani gdzie to się wydarzyło, ponieważ to wszystko jest tylko głupim szczeniackim kawałem i…
– Siekierą – wyszeptał Simon, ale zabrzmiało to tak, jakby krzyknął.
– Słucham?
– Siekierą. W głowę. Mężczyznę. Niewiele więcej wiem. To było dawno temu.
Robert zamrugał nerwowo.
– Co znaczy dawno? Kiedy było dokładnie?
– Dwudziestego ósmego października.
Stern spojrzał na kalendarz w swoim zegarku.
– To dziś – odpowiedział zdziwiony. – A przecież powiedziałeś, że to było dawno temu. No więc jak? Musisz się zdecydować.
Przez krótką chwilę pomyślał, że dobrze by było, gdyby biorąc świadków w krzyżowy ogień pytań, zawsze miał do czynienia z tak łatwymi przeciwnikami. Dziesięciolatek, który już w pierwszych minutach swej opowieści plącze się w sprzecznościach. Zaraz jednak zmuszony był zmienić zdanie.
– Pan mnie nie rozumie. – Simon pokręcił ze smutkiem głową. – Zabiłem człowieka. Dokładnie tu!
– Tu? – powtórzył Stern jak echo, patrząc skonsternowany, jak Simon przechodzi koło niego, wysiada z karetki i rozgląda się z zaciekawieniem. Na tyle, na ile Stern mógł podążyć za jego wzrokiem, spojrzenie chłopca spoczęło na zawalonym budynku przy grupie drzew, oddalonej o jakieś sto metrów.
– Tak. To było tu – potwierdził Simon z zadowoleniem, chwytając Carinę za rękę. – Tu zabiłem człowieka. Dwudziestego ósmego października. Piętnaście lat temu.