
Sprzedana w 1,2 miliona egzemplarzy w samej Holandii.
Zdobyła Publieksprijs voor het Nederlandse boek 2006 (Nagrodę Czytelników dla Książki Niderlandzkiej).
W 2009 została w Holandii zekranizowana.
Stijn i Carmen są młodzi, piękni, bogaci i zakochani. Mają świetnie prosperujące firmy, dom w Amsterdamie, mnóstwo przyjaciół i cudowną córeczkę. Czerpią z życia pełnymi garściami. Aż do chwili, kiedy u radosnej, beztroskiej Carmen zostaje zdiagnozowana niezwykle rzadka i agresywna odmiana raka piersi...
Stijn jest z Carmen podczas zabiegów, pobytów w szpitalach. Wspiera ją swoją miłością. Wieczorami jednak rzuca się w nocne życie i… w ramiona innych kobiet. Aż wreszcie wiąże się z jedną z nich.
Przygniata go poczucie winy, lecz jest rozdarty między uczuciem, jakie połączyło go z kochanką, a miłością do coraz bardziej cierpiącej żony. A kiedy jej ból staje się nie do zniesienia, Stijn pomaga Carmen odejść... na jej własnych warunkach.
„Bezkompromisowa love story XXI wieku”. „Der Spiegel”
„Nie można przejść obok tej książki obojętnie”.
blog Aleksandrowe myśli
„Ta opowieść ani przez moment nie jest patetyczna. Dlatego jest tak prawdziwa”. „Viva”
Nasza MIŁOŚĆ, moja ZDRADA, twoja ŚMIERĆ, fabularyzowana autobiografia RAYA KLUUNA, stała się międzynarodowym bestsellerem w 31 krajach. W samej Holandii została sprzedana w 1,2 miliona egzemplarzy. Zdobyła Publieksprijs voor het Nederlandse boek 2006 (Nagrodę Czytelników dla Książki Niderlandzkiej), a w 2009 została zekranizowana.
Patronaty medialne:
No to średnia im porządnie podskoczy, myślę sobie, przechodząc po raz trzeci w ciągu kilku dni przez obrotowe drzwi szpitala św. Łukasza. Tym razem mamy się stawić na pierwszym piętrze, pokój 105, jak napisano na karcie Carmen. Korytarz jest pełen ludzi. Kiedy właśnie zamierzamy się jakoś w nim rozgościć, jakiś starszy człowiek z wyraźnym tupecikiem na głowie, wskazuje laską drzwi.
– Musicie się państwo najpierw tam zarejestrować.
Kiwamy głowami i trochę niezdecydowani wchodzimy przez drzwi z numerem 105. Widnieje przy nich tabliczka: „dr Scheltema, internistka, World Heart Federation”. W środku znajduje się właściwa poczekalnia, korytarz jest dla tych ponadplanowych, jak się teraz orientuję. Wraz z naszym wejściem, średnia wieku spada o kilka dekad. Inni pacjenci patrzą na nas badawczo, niemal ze współczuciem. Także w szpitalu obowiązuje hierarchia. Jesteśmy tu w sposób oczywisty nowi, jesteśmy turystami poczekalni, nie pasujemy tutaj. Tyle że rak w piersi Carmen jest zupełnie innego zdania.
Sześćdziesięcioletnia może kobieta na szpitalnym wózku inwalidzkim, trzymająca w kościstych dłoniach taką samą kartę w plastikowej koszulce jak Carmen, bezwstydnie taksuje nas wzrokiem od stóp do głów. Kiedy to zauważam, próbuję przybrać postawę wyższości – ja i moja żona jesteśmy młodzi, piękni i zdrowi, czego o was powiedzieć nie można, bando staruszków, niech wam się nie wydaje, że tu zostaniemy, jesteśmy jak najdalsi od tego rakowego syfu tutaj – ale mój język ciała nie chce się dostosować i zdradza niepewność. Zupełnie jak wówczas, kiedy wchodząc do kawiarni De Bommel w Bredzie, po kpiących spojrzeniach widzę, że jestem ubrany za bardzo po amsterdamsku. Z miejsca zaczynam żałować, że tego dnia włożyłem różową koszulę i buty z wężowej skórki. Carmen też czuje się nieswojo. I jest to prawdziwa chwila prawdy: od tego momentu po prostu jesteśmy już tutaj właściwymi osobami na właściwym miejscu.
W pokoju 105 jest też recepcja. Pielęgniarka siedząca za kontuarem chyba umie czytać w naszych myślach. Szybko pyta, czy nie wolelibyśmy jednak poczekać w pokoju obok. Robi to dosłownie w ostatniej chwili, bo widzę kątem oka, że Carmen zaraz się popłacze. Czuję wielką ulgę, że nie muszę siedzieć wśród przyszłych truposzów w poczekalni ani na korytarzu.
– To musiał być dla państwa potężny cios – mówi pielęgniarka, wracając z kawą.
Z miejsca dociera do mnie, że przypadek Carmen van Diepen musiał być omawiany w czasie konsylium po obchodzie. Pielęgniarka spogląda na Carmen. Potem na mnie. Udaję, że mnie to nie rusza. Pielęgniarka, którą pięć minut temu po raz pierwszy zobaczyłem na oczy, nie musi wiedzieć, jak żałośnie się teraz czuję.