Ulica milczenia

Ulica milczenia

Tytuł oryginału: Harbour Street
Ilość stron: 354
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2022-11-24
EAN: 9788324183463
Kryminał, thriller, sensacja

Bestsellerowa seria mistrzyni kryminału z wykraczającą poza wszelkie stereotypy inspektor.
Vera Stanhope – ze swoją nadwagą, bałaganiarstwem, swoimi słabościami, demonami dzieciństwa i przeszłości – jest wprost rewelacyjna! „The Guardian”

Seria Vera tom 6

Zbliża się Boże Narodzenie. Sypie śnieg. Detektyw Joe Ashworth wraca z córką do domu zatłoczonym, huczącym śmiechem i przedświątecznym głośnym gwarem metrem. Kiedy wszyscy wysiadają, dziewczynka zauważa, że w wagonie ktoś został. To Margaret Krukowski, elegancka, starsza dama, śmiertelnie ugodzona nożem.

Inspektor Vera Stanhope rozpoczyna śledztwo w nadmorskiej miejscowości w Northumbrii, gdzie mieszkała ofiara. I gdzie kilka dni później uśmiercona została inna kobieta… Czy coś je łączyło? Wydaje się, że mieszkańcy cichej ulicy, przy której mieszkały zamordowane, znają odpowiedź na to i na inne pytania, których jest coraz więcej. Ale milczą…

Próbując poznać przeszłość Margaret, Vera zagłębia się w ukrytą przeszłość spokojnego, pozornie niewinnego miasteczka. Pojawiają się kolejni świadkowie… i kolejni podejrzani, a Vera jest coraz bardziej przekonana, że wszyscy, których przesłuchuje, kłamią.
Nie tylko ofiary miały swoje tajemnice…

Przejmujący kryminał Ann Cleeves pokazuje, co się dzieje, kiedy społeczność ukrywa prawdę, żeby chronić swoich – i w którym momencie milczący świadek staje się wspólnikiem zbrodni.
„The Times”

VERA – powieści o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności odsłaniają głęboko skrywaną prawdę o człowieku. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Serię VERA zekranizowano jako serial telewizyjny z Brendą Blethyn, dwukrotnie nominowaną do Oscara laureatką Złotego Globu i Złotej Palmy.

ANN CLEEVES to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętych społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

        

        

  

 

1

Joe przepychał się przez tłum. Tuż przed świętami wagony metra były pełne ludzi z reklamówkami wyładowanymi bezużytecznymi prezentami. Niemowlęta pozostawione same sobie wrzeszczały w drogich wózkach spacerowych. Ci, którzy wcześnie zaczęli pić, wysypali się z firmowych przyjęć i chwiejąc się, zjeżdżali po ruchomych schodach do pociągów. Młodzież używała takiego języka, że Joe wołał, żeby jego dzieci go nie słyszały. Ale dzisiaj nie miał wyjścia, musiał skorzystać z metra. Sal była nieugięta, potrzebny był jej samochód.
Wracał tylko z córką. Śpiewała w szkolnym chórze i miała występ w katedrze w Newcastle. Kolędy wykonano przy świetle świec, bo w kościele zrobiło się ciemno już o czwartej. Dzieci śpiewały tak pięknie, że Joe omal się nie rozpłakał. Jego szefowa Vera Stanhope zawsze mówiła, że jest romantycznym durniem. Potem wyszli w wieczorną godzinę szczytu, kiedy właśnie zaczął padać śnieg. Jessie nadal była podekscytowana. Prawidłowo zaśpiewała wszystkie nuty solówki i kierownik chóru pochwalił ją na koniec. Choć do Bożego Narodzenia zostało tylko dziesięć dni, Jessie była już za duża, żeby wierzyć w Świętego Mikołaja. Padał śnieg. Maleńkie płatki kręciły się w porywach wiatru jak miniaturowe tornada.
W metrze trzymał ją za rękę. Stali, bo wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Przy drzwiach tkwiły dwie młode dziewczyny, niewiele starsze od Jessie, twarze miały pomarańczowe od makijażu, oczy czarne od ołówka i tuszu do rzęs. Przycisnęło się do nich dwóch chłopaków. Joe patrzył na to, co się tam dzieje. Obłapywanie i obmacywanie napełniały go wstrętem. Vera nazywała go świętoszkiem. Nie przeszkadzałaby mu taka czuła randka, ale w słowach, które chłopcy kierowali do dziewczyn, było coś antypatycznego. Wysadziłby ich za brak stylu, za drwiny. A dziewczyny zabrałby na komisariat. Niechby Vera oświeciła je, co to jest feminizm – prawo kobiet do szacunku. Uśmiechnął się na tę myśl. Popatrzył na tarcze na kurtkach dziewczyn. Jedna z prywatnych szkół w tym mieście. Razem z Sal zastanawiali się nad wysłaniem Jessie do prywatnej szkoły. Była bardzo bystra i żywili wobec niej wielkie nadzieje. Na pewno uniwersytet. Może któryś z tych najważniejszych. Teraz, obserwując mizdrzące się, bierne dziewczyny, nie był już tak pewien wartości tych ekskluzywnych szkół.
Pociąg wjechał na stację. W światłach na peronie Joe zobaczył, że wali coraz gęstszy śnieg, płatki są większe, osiadają na dachach szeregowych domów. Wsiadła kobieta w długim płaszczu i zajęła dopiero co zwolnione miejsce w tyle wagonu. Joe wypatrzył je dla Jessie i poczuł irracjonalną niechęć do tej kobiety. Miała srebrne włosy i dyskretny makijaż, dopasowany płaszcz sięgał prawie do ziemi. Mimo wieku – musiała mieć z siedemdziesiąt lat – była w niej jakaś elegancja. Pomyślał, że kobieta ma pieniądze, i zastanawiał się, dlaczego nie zamówiła taksówki, zamiast tłoczyć się w metrze z innymi. Na następnej stacji wsiadła grupa mężczyzn. Garnitury, krawaty, teczki. Głośna rozmowa o jakiejś konferencji na temat sprzedaży. Joe był w takim nastroju, że znienawidził ich za tupet. Za popisywanie się. Na każdej stacji przypływali i odpływali ludzie, ale on razem z Jessie wciśnięty teraz w kąt przy drzwiach widział tylko plecy grubasa ubranego w dres Newcastle United. Bez kurtki. Twardziel z przedmieścia.
Światła w wagonie zamrugały i przez chwilę panowała całkowita ciemność. Gdzieś krzyknęła cicho jakaś młoda kobieta. Światło zapaliło się i pociąg wjechał na stację. Partington, prawie koniec trasy. Śnieg na peronie był głęboki na parę centymetrów. Joe miał nadzieję, że Sal jest w domu, centralne działa, a herbata jest już prawie gotowa. Mówiła o choince. Wystarczyłoby w zupełności sztuczne drzewko – jego mama nigdy nie zawracała sobie głowy prawdziwym – ale Sal w Boże Narodzenie zachowywała się jak dziecko, aż się w niej gotowało. Wyobrażał sobie, jak wchodzi do domu i czuje świerk i zapachy dochodzące z kuchni. Dlaczego właściwie doszedł do wniosku, że to małżeństwo – ta rodzina – to będzie dla niego za mało?
Postanowił, że ze stacji Mardle pojadą do domu taksówką. Sal obiecała po nich przyjechać, ale nie chciał, żeby prowadziła wóz w taką pogodę. Taksówka do samego domu będzie kosztowała fortunę, ale i tak się opłaci. Drzwi do wagonu nadal były otwarte, pochwycił zerknięcia pasażerów siedzących po przeciwnej stronie. Zobaczył, że zimne powietrze nawiało śniegu, który przywarł do włosów Jessie. On sam ubrał się elegancko do kościoła, a jego córka nosiła tylko szkolny płaszczyk na mundurku. Objął ją ramieniem, żeby ją ogrzać. Zabrzęczał komunikator i odezwał się maszynista.
– Przepraszamy. Jest problem na linii. Nie ta odmiana śniegu. – Stłumiony śmiech pasażerów, za bardzo świąteczni i zbyt opici piwem, żeby ta przeszkoda mogła ich zdenerwować. – Tu się kończy trasa. Zaraz podjedzie autobus i można jechać dalej. Idźcie za moim kolegą do głównej drogi. – Dobroduszne jęknięcie. Z lekka zawiani pasażerowie wyszli, narzekając na zimno, ale chyba podobała im się ta odmiana. Wieczorem będzie o czym opowiadać w pubie. Ashworth mocno trzymał Jessie. Niech pierwsi wyjdą pijani i szurnięci. Wychodząc na peron, szukał w kieszeni komórki, żeby wezwać taksówkę. Byli tylko o przystanek od Mardle. Naprawdę, to nic takiego, pomyślał znowu, nie ma co wyciągać Sal z domu. Otulił Jessie swoim płaszczem i wyszukując numer, przycisnął ją mocno. Inni pasażerowie szli za pracownikiem metra w zielonej kurtce, byli coraz dalej, już ich nie było widać w śnieżycy.
Światła w pociągu nadal się paliły, ale słabły. Po maszyniście nie było śladu. Jessie szturchnęła Joego.
– Patrz. Ta pani się nie rusza.
– Nie przejmuj się. – Joe trzymał telefon przy uchu. Już słyszał dzwonek. – Pewnie śpi. Może za dużo wypiła do lunchu. – Potem zobaczył, że Jessie pokazuje starszą kobietę w długim płaszczu.
Już miał powiedzieć, że maszynista nie odjedzie, zanim nie sprawdzi, czy wszystkie wagony są puste, kiedy Jessie wymknęła mu się spod ramienia i wbiegła przez otwarte drzwi do wagonu. Łagodnie potrząsnęła ramię kobiety. Zawsze była uprzejmą dziewczyną i Joe był z niej dumny, ale czasem wołałby, żeby się nie 
wtrącała.
Firma taksówkarska odebrała telefon. Jednocześnie Jessie krzyknęła.

2

Na Harbour Street stał tylko jeden dom; inne budynki to zabudowania gospodarcze. Dom był wysoki i szary, prawie czarny od pyłu węglowego, który zabarwił również małą plażę po drugiej stronie portowego muru. Trzy kondygnacje, piwnica i poddasze. Imponujący. Nad drzwiami wyrzeźbiona była data: 1885. W oknie piwnicy paliło się światło, a w środku kobieta zdejmowała prześcieradła z suszarki zawieszonej nad piecem. Fachowo je składała, róg do rogu i rozciągała, potem kładła na stole. Wyżej paliło się w jeszcze jednym oknie, ale z chodnika nie było widać, kto jest w środku.
Obok domu było podwórze Malcolma Kerra oddzielone od ulicy zardzewiałym metalowym płotem, zwieńczonym bezlitosnymi szpikulcami. Bramę zamknięto na wielką kłódkę i łańcuch. Parę starych łodzi, fragmenty silników, dziwne baniaste kształty pokryte brezentem – wyglądało to na skład złomu. Malcolm prowadził wyprawy dla obserwatorów ptaków morskich na Coquet Island, a zimą, kiedy „Lucy-May” była rzadziej czarterowana, naprawiał łodzie sąsiadów. Śnieg złagodził kanciaste kontury na podwórku, zrobiły się tajemnicze i trudne do rozpoznania. W rogu stała szopa zbudowana z blachy falistej i drewna. Malcolm często pracował w niej całe noce, wypijał całe morze piwa, ale tego wieczoru było tam ciemno i cicho, a na śniegu nie widać było śladów butów.
Z podwórkiem sąsiadowała stacja pogotowia morskiego, w której stała szalupa ratunkowa, a przy niej, od strony morza, traktor z przyczepą do ściągania łodzi na wodę w razie alarmu albo ćwiczeń. Dalej znajdowała się smażalnia świeżo złowionych ryb: pełna życia, rozedrgana od dźwięków, od muzyki z telewizora na ścianie, śmiechu ludzi stojących w kolejce. W ciągu dnia smażalnia sprzedawała świeże ryby, głównie złowione na miejscu, detalicznie i hurtem, z długiego, niskiego budynku na tyłach. Wieczorem był to bar ze smażoną rybą i frytkami i restauracyjką obok. Za frytkownicą stały dwie kobiety ubrane na biało, zarumienione od żaru, mimo że śnieg wpadał przez otwarte drzwi. Kolejka ciągnęła się aż na ulicę. Sami miejscowi. Mardle nie było miejscowością turystyczną nawet latem. Poza smażalniami i otoczonym murem portem niczego tu nie było. Łodzie wyglądały jak niewyraźne cienie na wpół ukryte za niesionym wiatrem śniegiem.
Po drugiej stronie ulicy stał pub Coble. Tam, gdzie ludzie przechodzili między pubem a frytkarnią, śnieg był już ubity i twardy. Na zewnątrz pubu paru zatwardziałych palaczy opierało się o mur, szukając schronienia przed złą pogodą. Obok pubu stał niski, przysadzisty budynek kapitanatu portu. Za nim rozciągały się nieużytki, z których korzystano jako z parkingu, a dalej, naprzeciwko dużego domu mieszkalnego z jaskrawo oświetloną piwnicą, stał kościół św. Bartłomieja. Wiktoriański gotyk, wzniesiony dla marynarzy i górników, teraz regularnie bywała tu garstka starszych kobiet. Na końcu ulicy, jak latarnia morska albo kwadratowy rozjarzony księżyc, lśnił żółty sześcian z czarnym M oznaczającym stację metra. Koniec kolejki. Ludzie czekali na peronie, żeby dostać się do miasta na wieczorną piątkową imprezę, ale pociągi nie nadjeżdżały.
To była Harbour Street.

Inne książki autora