Gobliny kontra Krasnoludy

Gobliny kontra Krasnoludy

Tytuł oryginału: Goblins vs. Dwarves
Tłumaczenie: Tomasz Klonowski i Julia Wolin
Ilość stron: 352
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 130x205
Data wydania: 2020-03-10
EAN: 9788324171675
Dla młodzieży

„Połączenie Pratchetta z Tolkienem”
„The Times”

Tom 2 tryskającej humorem serii fantasy autora cyklu światowych bestsellerów Zabójcze maszyny sfilmowanych przez twórców HobbitaWładcy Pierścieni


Armia tęgich i tęgo owłosionych krasnoludów drąży tunele pod ziemiami goblinów. Mają niecne plany – zakraść się do zamku Clovenstone i zrabować najcenniejsze skarby. Gobliny kochają dobrą bitkę, ale nawet chojrackie chłopaki z plemienia Skarpera i Henwyna nie poradzą sobie z pancernymi kretami najeźdźcy. W przygotowaniu do wielkiej bitwy, która raz na zawsze rozstrzygnie losy gobliniego rodu, nasi bohaterowie zmuszeni są szukać pomocy największych herosów, trolli, a nawet duchów.

Henwyn w dziurze

Łaaaaaaaa! – zawołał Henwyn.
To zaiste dość dziwne powiedzenie, jednakże wziąwszy pod uwagę, że stracił grunt pod nogami i raptownie spadł w dół mrocznej dziury, by w końcu wylądować na jej samiuteńkim dnie w otoczeniu nieprzebytych ciemności, należałoby chyba przyznać, że całkiem trafnie oddawało jego uczucia.
– Łaaaaaaaa! – zawołał raz jeszcze po namyśle, po czym przeturlał się na plecy. Wysoko w górze widać było postrzępiony skrawek dziennego światła, będący, jak zgadywał, dziurą, przez którą miał nieszczęście spaść. Wszystko wokół było smoliście czarne, choć oko wykol.
– Skarper?! – zakrzyknął.
Skarper był jego najlepszym przyjacielem. To doprawdy niespotykane, jako że Henwyn był młodym człowiekiem, jasnowłosym chłopakiem o sympatycznej, szczerej aparycji, a do tego całkiem przystojnym, jeśli gustowało się w tego typu sprawach. Skarper z kolei był goblinem: wiotkim cudakiem z przebiegłą lisią mordką, żółtymi ślepkami, długimi uszami i ryżą kitką na końcu ogona. Prawdziwa przyjaźń pomiędzy człowiekiem a goblinem to rzecz niesłychana. Jednakże w ciągu półtora roku wydarzyło się w Zachodnich Krainach znacznie więcej niespotykanych i niesłychanych rzeczy. Większość ludzi wszystkie te dziwaczne zdarzenia przypisywała komecie, zwanej Gwiazdą Króla Licza, która niespodziewanie nadleciała z nieprzebytej otchłani kosmosu, by swym srebrzystym blaskiem na powrót obudzić resztki starożytnej magii, wciąż drzemiące w tajemniczych zakątkach świata.
Wśród tych najbardziej tajemniczych zakątków znajdowały się ruiny prastarej fortecy Clovenstone, od dawien dawna zamieszkiwane przez goblińskie plemię Skarpera, teraz zaś będące także domem Henwyna. To właśnie z Clovenstone dwaj przyjaciele wyruszyli tego ranka, przeprawili się przez zwalone Mury Zewnętrzne i wspięli na strome, nagie połacie dolin rozciągające się pośród Gór Kościanych. Chmurzanny, czasami przelatujące nad Clovenstone, zauważyły na opustoszałych wzgórzach strużki czarnego dymu, nocą zaś niepokojące plamki ognisk, o czym skwapliwie doniosły Henwynowi. Wszystko to niechybnie wskazywało na intrygującą i zagadkową przygodę, Henwyn zaś uważał się za niezgorszego poszukiwacza przygód, postanowił więc zbadać sytuację. Namówił też Skarpera, żeby ten wybrał się wraz z nim.
– Potraktuj to jako dobrą rozgrzewkę przed prawdziwymi przygodami, których pójdziemy szukać wiosną – oświadczył.
Jeśli przygody składały się głównie z monotonnego marszu i obolałych stóp, to rzeczywiście była świetna rozgrzewka, ponieważ nic poza tym nie spotkało ich aż do południa, kiedy to zatrzymali się na odpoczynek na szczycie szczególnie stromej grani.
– No cóż, nic tu nie ma – narzekał Skarper, masując odciski na łapkach. – Nic, prócz kamieni, deszczu i wielkich, zdradliwych usypisk skalnych. Nawet wiatr brzmi, jakby był znudzony. Posłuchaj tylko, jak monotonnie zawodzi i smętnie pohukuje na tych urwiskach. Spójrzmy prawdzie w oczy, te szurnięte chmurzanny coś sobie ubzdurały. Możemy już wracać?
Henwyn nie słuchał jego tyrady. Palcem wskazał odległą dolinę po drugiej stronie górskiej radliny.
– Jak myślisz, co to takiego? – zapytał.
– Co jakiego? – powiedział Skarper.
Jak dla niego tamta dolina nie różniła się specjalnie od wszystkich innych dolin, które widzieli tego dnia: ze wszech stron otoczona wzniosłymi ścianami, poznaczonymi nawisami skalnymi, przecięta mlecznobiałą rzeczułką płynącą daleko w dole. Jednakże gdzieś pośrodku wznosiła się na niej strzelista wieża, stercząca jak klin pomiędzy rozrzuconymi tu i ówdzie głazami.
– Tylko jakaś stara wartownia – zauważył goblin.
– To nie wartownia – odparł chłopak. – Patrz! To komin! Widzisz? Z czubka wylatuje dym!
Skarper zmrużył ślepka. Rzeczywiście, u góry strażnicy, komina, czy jakkolwiek to zwał, unosiły się delikatne, mgliste strużki, nie był jednak pewny, czy dałoby się je nazwać dymem. Równie dobrze mogły okazać się strzępkami niskiego obłoczka, powoli osiadającego na graniach, by skąpać skaliste piargi lodowatym deszczem.
– Dobra – oświadczył w końcu. – Ja tu zostanę i popilnuję tobołków. – To mówiąc, chwycił plecak Henwyna, wsunął go pod głowę jak poduszkę i zamknąwszy oczy, spróbował wyobrazić sobie, że znajduje się w swoim cieplutkim legowisku w Clovenstone.
Na samym dole mrocznej jamy Henwyn usiadł ostrożnie. W powietrzu unosiła się woń rozmiękłej ziemi, jakiej można było się spodziewać w takim miejscu, i delikatny zapach dymu, co było już dość dziwne. Nagle posłyszał stłumione, odległe dudnienie. Z początku nie widział nawet czubka własnego nosa, po pewnym czasie udało mu się jednak wyłowić z ciemności zarysy drewnianych podpór i stempli, ciągnących się w mrok niczym żebra jakiejś fantazyjnej istoty. To wcale nie była jama, lecz tunel. Odchodził od niego na jakieś dwadzieścia kroków, po czym znikał za zakrętem. Zza tegoż zakrętu dobiegało przyćmione, czerwonopomarańczowe światło – i stopniowo jaśniało coraz bardziej.
Z bliska komin nie był zbyt imponujący. Może trzy lub cztery razy wyższy od człowieka, wystawał ze wzgórza jak samotny palec. Od czasu do czasu wylatywały zeń delikatne strużki bladego dymu.
– Halo?! – zawołał Henwyn.
Przyłożył ucho do komina, ale nie wyłowił najmniejszego dźwięku. Okrążył go powoli, uważnie obserwując, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakieś szparki, albo może drzwiczek, z których korzystają kominiarze. Nic takiego jednak nie zauważył.
U podstawy komina cieniutka warstwa górskiej ziemi była rozorana i zadeptana. Wszędzie widać było ślady ciężkich butów, a gdzieniegdzie leżały świeżo ociosane kamienie, porzucone po niedawnej budowie. Tylko po tym, a także po okazjonalnych smużkach dymu, dało się poznać, że komin nie był zapomnianą wiekową ruiną, stojącą tu od setek lat.
Henwyn oddalił się trochę w poszukiwaniu innych wskazówek. Przeszedł może z dziesięć kroków, kiedy to, bez najmniejszego ostrzeżenia, stracił grunt pod nogami. To właśnie wtedy wpadł do podziemnego tunelu.
Na szczycie urwiska Skarper miał wrażenie, że coś usłyszał. Swoiste gruchotanie i coś jakby „Łaaaaaaaa!”. Otworzył oczy i usiadł. Henwyna nigdzie nie było widać. Pewnie myszkuje po drugiej stronie tego idiotycznego komina, pomyślał. Nagle do jego nozdrzy dobiegł przyjemny zapach, sączący się z plecaka przyjaciela. Goblin bez wahania rozpiął rzemyki i wściubił nos do środka. Przeglądanie zawartości pochłonęło go do tego stopnia, że nie usłyszał zduszonego okrzyku „Skarper!”, wznoszącego się nad wzgórza.
– Oooo…! – westchnął łakomie. – Ciasto!
Pierwszą myślą, jaka przyszła Henwynowi do głowy na widok ognistego blasku na końcu tunelu, było: „Smoki”! Ale nie, to nie mogła być prawda. Smoki nie budowały korytarzy wzmocnionych drewnianym rusztowaniem. A poza tym nie było tu dość miejsca, żeby nawet najmniejszy smok zdołał się przecisnąć. Przede wszystkim należało zachować spokój. Żadnej paniki.
– Nie ma tu wcale potworów – mruknął do siebie stanowczo.
Ledwo to powiedział, zza zakrętu wychynęło ogromniaste monstrum.
Z początku było tak wielkie, iż Henwyn nie mógł pojąć, że to żywa istota. Bardziej jakby mały budynek z rozświetlonymi oknami parł poprzez tunel prosto na niego. Zaraz jednak zrozumiał, że świetliste okienka to tak naprawdę latarnie o rogowych szybkach, przyczepione do swoistej rzemiennej uprzęży, która na krzyż przecinała potężne ramiona stworzenia i opasywała szeroki, włochaty łeb. W ich świetle chłopak ujrzał olbrzymie, pazurzaste łapska, wilgotny różowy nosek i wydłużony pysk, który naraz otworzył się, by wydać z siebie podmuch ciepłego, cuchnącego oddechu i przenikliwy wrzask: „Iiiiiiiiii!”.
– Iiiiii! – zapiszczał Henwyn w odpowiedzi. Zawsze, gdy siedział bezpiecznie w domu, z łatwością wyobrażał sobie, jak dzielnie stawia czoła niezliczonym potworom, jednakże kiedy przychodziło co do czego i miał jakiegoś potwora tuż przed nosem, nie był już taki pewny siebie. Drżącymi rękami wyciągnął z pochwy miecz i maleńkie, na wpół ślepe oczka bestii zalśniły światłem latarni odbitym od ostrza. Zwalisty, kreci kształt zatrzymał się gwałtownie i począł niuchać za nieznanym sobie zapachem człowieka.
Henwyn spojrzał za siebie, gdzie korytarz znikał w ciemnościach. Najchętniej uciekłby co sił w nogach przed tą straszliwą poczwarą, skąd jednak mógł wiedzieć, czy za kolejnym zakrętem nie czeka go coś znacznie gorszego? Poza tym nie chciał się zanadto oddalać od dziury, przez którą wpadł. Co by było, gdyby okazało się, że to jedyne wyjście z tej okropnej jamy, i nigdy by go potem nie odnalazł?
Nagle rozległy się szorstkie okrzyki. Obejrzał się na potwornego kreta przycupniętego na środku tunelu i oczom jego ukazało się więcej latarni, trzymanych przez niskie figury, przepychające się obok cielska bestii lub gramolące się po jej głowie. Niektóre pociągały za przyczepione do uprzęży łańcuchy, próbując zmusić kreta do marszu.
– Cóż tam znowu? – Henwyn usłyszał jeden z głosów.
– Cosik nastrachało kretora!
– Cosik blokuje chodnik!
– Strop się zawalił?
– Może robal jaskiniowy?
– Nie, to jakiś ktoś.
Niosący latarnie postąpili bliżej, poprzez śmierdzące opary oddechu potwora. Byli niscy, przysadziści, a większość miała bujne, krzaczaste brody. Odziani byli w brudne tuniki, przepasane szerokimi pasami na narzędzia, ciężkie robocze buciory i ściśle przylegające do głów metalowe lub skórzane kołpaki. Żaden nie miał więcej niż trzy stopy wzrostu.
„Krasnoludy!”, pomyślał Henwyn. W dawnych opowieściach pojawiały się równie często, co gobliny, jednakże nigdy nie słyszał, by ktokolwiek spotkał je naprawdę. No cóż, właściwie to nigdy nie oczekiwał, że kiedykolwiek spotka trolle, gobliny lub giganty, a przecież odkąd przybył do Clovenstone, miał już tę przyjemność, nie był więc przesadnie zaskoczony. Poza tym w przeciwieństwie do goblinów, trolli i gigantów, krasnoludy z opowieści nigdy nie były złe. Przedstawiano je zawsze jako szczery, solidny ludek, skory do złości, to prawda, ale także niezwykle uzdolniony w górnictwie, kowalstwie i płatnerstwie.
Ależ oczywiście! Wszystko jasne! Wpadł prosto do krasnoludzkiej kopalni!
Opuściwszy miecz, zawołał z uśmiechem:
– Witajcie, szlachetne krasnoludy! Jestem Henwyn z Adherak!
Krasnoludy uniosły latarnie, żeby lepiej przyjrzeć się twarzy chłopaka. Ich przywódca wystąpił naprzód. Na skórzanym kołpaku umocowaną miał świecę, a zastygłe festony wosku zwisały mu z krzaczastych brwi i wielkich odstających uszu niczym lodowe sople. Rzucił Henwynowi srogie spojrzenie.
– To nie żaden ktoś! – warknął. – To paskudny wielgus!
Ciasto było bardzo smaczne. Jeden z tych faszerowanych mięsem drożdżowych placuszków z calutkim jajkiem na twardo – bez wątpienia upieczony za pomocą magii, jak zakładał Skarper (który nie za bardzo znał się na sztuce kulinarnej). Oblizał ze smakiem pazurki i tęsknie popatrzył na drugi placek. Ciekawe, czy w nim też ukrywa się jajko. Postanowił uszczknąć tylko troszeczkę, gwoli zaspokojenia ciekawości.
Było dokładnie tak, jak podejrzewał. Wycierał właśnie wierzchem łapki pyszczek, gdy pewne słowo niespodzianie rozbrzmiało mu w głowie. Krasnoludy. Minęła masa czasu, odkąd ostatnio je przeczytał, ale pamiętał, że pojawiało się kilkakrotnie w starożytnych manuskryptach składowanych w komnacie podcierek w Clovenstone. Krasnoludy były górnikami; zamieszkiwały kopalnie wydrążone głęboko pod górami. Oswoiły wielkie kretory z północy, by żłobiły dla nich tunele. Za dawnych czasów były zaciekłymi wrogami gobliniego ludu i nieraz toczyły zażarte walki w mrocznych jaskiniach pod korzeniami górskich pasm. Krasnoludzkie kopalnie zawsze zaopatrzone były w kominy, odprowadzające dymy z kuźni i dostarczające świeżego powietrza do podziemnych korytarzy.
– Henwyn! – zawołał, po czym zerwał się na nogi z jajecznym beknięciem i niezdarnie pognał w dół zbocza. – Henwyn!
– Wielgus – warknął ponownie krasnolud. Z tyłu jego kompani unieśli bojowo kilofy lub wyciągnęli noże i topory. – Podstępny wielgus zakradł się podstępnie, by nas podstępem szpiegować! Gdzie twoi kamraci, wielgusie? A może sam żeś tu przylazł?
– Całkiem sam – odparł Henwyn, wyczuwając, że nie jest pożądanym gościem. – Ale nie jestem szpiegiem. Po cóż miałbym was szpiegować? Cokolwiek tu robicie ze swoim ogromnym kretem, to wasza sprawa. Nic mi do tego. No, będę się już zbierał…
W tejże chwili z góry posypały się małe kamyczki i grudki ziemi.
– Strop tąpnie! – zakrzyknęły niektóre krasnoludy, przezornie wycofując się na bezpieczniejsze pozycje.
Nie był to jednak walący się strop, lecz Skarper, który z przenikliwym okrzykiem „Rety kotlety!” wskoczył w dziurę zrobioną przez Henwyna i wylądował na krasnoludzkim przywódcy.
Nastąpiła chwila zamieszania: wrzaski bólu i złości, krasnoludy miotające się bez ładu i składu, upuszczone latarnie. Ogromny kret wpadł w panikę i niemalże przewrócił krasnoludy, które ciągnęły za łańcuchy, próbując go opanować. Cienie szaleńczo rzuciły się na ściany tunelu. Gdy Skarper począł gramolić się z krasnoludzkiego wodza, inni zobaczyli go i natychmiast podnieśli głośny rwetes:
– Goblin! Goblin!
– Spokojnie! On jest w porządku! – starał się wyjaśnić Henwyn. – On jest ze mną!
Niespecjalnie to jednak pomogło.
– W nogi! – zawołał Skarper.
Henwyn spojrzał bezradnie na niewielki skrawek nieba wysoko nad nimi, przypominający kawałek jasnoniebieskiej szmatki przyczepiony do ciemnego sufitu. Nic się jednak nie dało zrobić: Skarper popychał go nagląco w głąb mrocznego tunelu, a tuż za jego plecami wszystkie krasnoludy, które nie były zajęte spłoszonym kretem, szykowały się do natarcia, groźnie wymachując kilofami i łopatami.
Chłopak zrobił zatem, jak mu kazano, i pognał za przyjacielem wzdłuż zawiłych zakrętów i nagłych spadków korytarza, poprzez ćmę tak czarną, że równie dobrze mogli biec z zawiązanymi oczami. Całe szczęście Henwyn był młody, miał długie nogi i dobre wyczucie równowagi. Jeśli zaś chodzi o Skarpera, dawanie drapaka było jego szczególną specjalnością. Nie zajęło wiele czasu, by skutecznie przegonili przysadziste, zdyszane krasnoludy.
Ścieżka rozwidlała się raz, i drugi raz, i kolejny. Odgłosy pogoni ucichły w oddali, jednak pędzili co tchu, aż z przodu dobiegły ich inne dźwięki, a czerwonawy poblask pojawił się na końcu tunelu. Zwolnili kroku, ostrożnie wyjrzeli zza zakrętu i oczom ich ukazała się przepastna jaskinia, do której wpadało z tuzin innych korytarzy. Setki krasnoludów uwijały się przy pracy, drążąc skalne ściany kilofami i świdrami, wspinając się po chyboczących drewnianych drabinach na wyższe poziomy, ładując błyszczące kamienie do wielkich koszy. Było też więcej kretów gigantów. Jedne ciągnęły sanie po brzegi wypełnione urobkiem, inne szerokimi stalowymi łopatami, przymocowanymi do łbów, spychały na bok skalne resztki. Całe pomieszczenie oświetlał żar potężnej kuźni, wzniesionej na drugim krańcu kawerny. Małe krasnoludziątka wrzucały wysuszone krecie bobki do ognia, a umięśnieni kowale niestrudzenie wykuwali nowe kilofy, świdry i stalowe kołpaki.
Na szczęście krasnoludy były zbyt zaabsorbowane pracą, aby zauważyć Henwyna i Skarpera, którzy wpatrywali się w całą tę scenę szeroko otwartymi oczami. Z kolei ogólny harmider zagłuszył rozmowę dwóch przyjaciół.
– Patrz, ile ich jest! – westchnął Henwyn. – Myślałem, że krasnoludy żyją daleko na północy. Co robią tutaj pod Kościanymi Górami?
– Pewnie się przeniosły – zauważył Skarper. – To musi być sprawka tej nowej magii, znowu nieźle nam namota. Chodź, lepiej znajdźmy drogę na zewnątrz i czym prędzej wracajmy do Clovenstone. Księżniczka Ned powinna jak najszybciej usłyszeć o tych kopaczach. Nie mam pojęcia, co tutaj knują, ale jestem pewien, że to nic dobrego.
– Dobry pomysł! – przytaknął Henwyn. – Nie mogę się doczekać, by znów mieć niebo nad głową. A zresztą całe to bieganie w tunelach zaostrzyło mi apetyt. Jak tylko znajdziemy się w bezpiecznej odległości od tych kopalni, zatrzymamy się na postój i zjemy nasze mięsne placuszki.
– Placuszki? – żachnął się Skarper. – Ach, no cóż… Mam chyba złe wieści.