„Połączenie Pratchetta i Tolkiena”
„The Times”
Tom 1 tryskającej humorem serii fantasy autora światowych bestsellerów Zabójcze maszyny sfilmowanych przez twórców Hobbita i Władcy Pierścieni
GOBLINY Z CLOVENSTONE TO PRAWDZIWA ZGRAJA ZABIJAKÓW! BIJATYKĘ, ROZBÓJ I ŁAKOMSTWO MAJĄ WE KRWI. NAJLEPIEJ JAK NAJWIĘCEJ BIJATYKI!
Ale Skarper jest inny. W przeciwieństwie do reszty goblińskiej hałastry jest sprytny i przebiegły. Tylko on zdaje sobie sprawę, że pradawna magia drzemiąca pod Clovenstone ponownie budzi się do życia. Już wkrótce czeka go dzika przygoda, o jakiej nie śnili nawet najbardziej szaleni z goblinów…
Mroczna wieża
W zachodnich krainach, gdzie ludzi żyje niewielu, a pradawna magia wciąż jeszcze przenika leśne ostępy, stoi starożytna forteca Clovenstone. Otaczają ją szerokie mury obronne, dziś po części leżące w gruzach, gęsto obrośnięte trawą i mchem. Na teren warowni wdarły się drzewa i dzikie strumienie, ponownie zasiedlając wąskie, porzucone uliczki i niszczejące domy. To właśnie tam, w samym sercu dziczy, wznosi się grań zwana Meneth Eskern, najbardziej wysunięta na zachód część Gór Kościanych. Na jej szczycie góruje czarna Twierdza, o stromych ścianach i rogach z kamienia sięgających nieba. Dookoła tej złowrogiej, mrocznej wieży, niczym skalista korona na wierzchołku grani, biegnie urwisty mur wewnętrzny, strzeżony przez siedem pomniejszych wieżyczek. Przed laty porzucone przez swych budowniczych, dawno zamieniły się w ruiny. Wśród zapadniętych dachów słychać już tylko ochrypłe krakanie kruków, a w gęstwie bluszczu, jak pchły w brodzie żebraka, czają się szkaradne gargulce.
Największa z siedmiu baszt znana jest jako Czarny Szpon. Chociaż nie może równać się z ogromem Twierdzy, która dominuje nad całą okolicą, wciąż przewyższa wszelkie wieże, jakie znajdziecie w krajach ludzi. Od pokrytych śniegiem zębatych blanków aż po skalistą ziemię u stóp grani rozciąga się przyprawiająca o zawroty głowy przestrzeń. I nic dziwnego, upadek z takiej wysokości byłby naprawdę niebezpieczny…
Co bez wątpienia nie było dobrą wieścią dla Skarpera, który w tym właśnie momencie został wyrzucony z samego szczytu.
– Aaaaaaaa! – krzyczał wniebogłosy, wpierw wznosząc się coraz wyżej i wyżej, machając bezładnie rękami w rozpaczliwej próbie uchwycenia się powietrza, by wreszcie zawisnąć na chwilę i naraz rozpocząć gwałtowny upadek. – Aaaaaaaaa… – Jednakże już po pierwszym tysiącu stóp, czy coś koło tego, zdał sobie sprawę, że wrzeszczy z czystego przyzwyczajenia i stwierdził, że właściwie mógłby przestać. Od tej pory jedynym dźwiękiem, jaki mu towarzyszył, był głośny wizg mroźnego powietrza w uszach, okazjonalnie przerywany miękkim pufnięciem, gdy przelatywał przez chmurkę.
„Oczywiście to nie samo spadanie mnie martwi” – myślał Skarper, z porażającą szybkością mijając kolejne omszałe kamienie i małe, złowieszcze okienka Czarnego Szpona. – „Problem pojawi się dopiero, gdy plasnę o ziemię…”.
Daleko w dole – teraz, gdy przywykł już do tego, że wiatr wbijał mu pazury w oczy – mógł dojrzeć bielutkie, puszyste obłoczki. Wyglądały zupełnie jak pulchne owieczki, tyle że pasły się w połowie drogi na ziemię. Pod nimi ponura podstawa Meneth Eskern rozpościerała się niczym rozczapierzona kamienna łapa, a między jej palcami tłoczyły się zrujnowane zabudowania, których gnijące dachówki i wyludnione brukowane alejki porastały zielsko i karłowate drzewka. Im bardziej wzgórze nachylało się do Murów Zewnętrznych, tym chaszcze były gęstsze, a drzewa większe. Mniej więcej po pięciu stajach przekształcały się już w prawdziwy las, nad którym gdzieniegdzie tylko wystawały dachy starych stołpów i budynków gospodarczych, przywodząc na myśl samotne morskie wysepki.
To był właśnie świat Skarpera, a gdy tak teraz patrzył nań z wysokości, z zainteresowaniem zauważył, iż parę detali na słynnej Stenoryona Mappie Ziem Wszelakich Clovenstone dość mocno odbiega od rzeczywistości. No, może nie aż z takim zainteresowaniem, jako że wszystkie detale bez wyjątku mknęły mu na spotkanie z zawrotną szybkością. Istniało wysokie ryzyko, że zanim zdoła z kimkolwiek podzielić się swoim odkryciem, rozplaska się na nich jak przypadkowo upuszczony słoik dżemu malinowego.
A zresztą to mapy, książki i inne takie dysertacje winne były tarapatom, w jakich Skarper się aktualnie znalazł. Już sama myśl przepełniała go rozgoryczeniem, obrzucił więc gniewnym spojrzeniem kruka, który akurat przelatywał mu przed nosem.
Skarper był goblinem, co kruk od razu poznał po jego bursztynowych oczach, pazurzastych łapkach, długich uszach łopoczących na wietrze i ogonie, który podczas upadku strzelał wokół jak rzemienny bicz. Jego pobratymcy zamieszkiwali wszystkie siedem wież Clovenstone. Lęgli się z górskich skał, zaślepieni chciwością oraz żądzą złota, srebra i wszelkich drogocennych błyskotek. Przez większą część swojego życia przeczesywali starożytne skarbce i opuszczone zbrojownie w poszukiwaniu klejnotów, a nieraz wykradali je sobie nawzajem lub goblinom z innych wież.
W zamierzchłych czasach gobliny służyły wielkiemu czarnoksiężnikowi, Królowi Liczowi, który wzniósł Clovenstone i stalową ręką rządził całym światem z Kamiennego Tronu, wysoko w komnatach Twierdzy. Minęły jednak niezliczone lata od Bitwy pod Dor Koth, kiedy to armie królestw ludzi pokonały hordy Króla Licza, a każda z siedmiu wież, odkąd pamięcią sięgają najstarsi z goblinów, stała się siedzibą poszczególnych goblinich plemion. Czasem plemiona z dwóch lub trzech różnych wież zawierały doraźne przymierze i hurmą wytaczały się z Clovenstone, by grasować po niewielkich królestwach ludzi na Pogryzionym Wybrzeżu, rabując wioski rybackie i górnicze przysiółki. Powszechnie jednak wiadomo, że gobliny nie należą do przesadnie ufnych ani uczciwych istot, nic więc dziwnego, iż te sojusze nigdy nie trwały zbyt długo. Każdy wypad grabieżczy kończył się zbrojną utarczką o łup, a zwycięzcy pośpiesznie wracali do wież, by zabarykadować swoje legowiska gruzem i starymi meblami.
Czarnym Szponem, gdzie mieszkał Skarper (a przynajmniej mieszkał dopóty, dopóki nie został wykatapultowany z jego szczytu tego właśnie ranka), władał wielki i wielce niebezpieczny goblin zwany królem Knobblerem, jego podwładni zaś znani byli w okolicy jako Czarna Ferajna. W całym Clovenstone nie było okrutniejszych szabrowników, bezlitośniejszych szachrajów ani pazerniejszych szubrawców. Bijatykę i rozbój mieli we krwi; bijatykę, rozbój i łakomstwo. A właściwie bijatykę, rozbój, łakomstwo i jeszcze więcej bijatyki.
Wszyscy poza Skarperem. Ponieważ Skarper był inny.
Stary Breslaw zauważył to już tego dnia, gdy Skarper przyszedł na świat. Breslaw również był inny. Stracił oko, ucho, nogę i spory kawałek ogona w napadzie na Pogryzione Wybrzeże jakieś czterdzieści lat wcześniej. Był zaledwie w połowie tym samym goblinem, co w pełniejszych czasach. A jako że nie mógł już szabrować z resztą plemienia, król Knobbler powierzył mu opiekę nad świeżo wyklutymi szczeniakami.
Raz do roku, w noc, gdy rogi księżyca w nowiu zdawały się spoczywać na szczycie Twierdzy, Breslaw schodził w głąb przepastnych piwnic pod Czarnym Szponem, otwierał ciężkie, gęsto pokryte pajęczyną drzwi, po czym powoli toczył się na rozklekotanym, zgrzytającym wózku w dół spadzistych, pustych tuneli, które ciągnęły się głęboko pod Clovenstone aż pod mroczne korzenie góry, gdzie na samym dnie spoczywa wrzące jezioro lawy.
Tam, w kotłach ziemi, bulgotała i kipiała rozgrzana do srebrzystej białości, wzburzona magma. Jezioro co trochę wypluwało niewielkie pecyny lawy, które zastygały w błyszczące czarne skały na ścianach i posadzce ogromnej jaskini. Ale raz w roku z jeziora wydobywało się coś jeszcze: skały lęgowe, owalne niczym skamieniałe jaja.
Owinięty mokrymi skórami, aby ochronić się przed okropnym żarem, który inaczej spaliłby go na skwarkę, stary Breslaw kuśtykał w tę i we w tę, co chwila zbierając jaja przy użyciu długiej łopaty. Od czasu do czasu, poprzez gęste siarczane opary, mógł dostrzec sylwetki innych lęgomistrzów z pozostałych wież, patrolujących swoje skrawki wulkanicznego wybrzeża. Nigdy jednak ich nie zagadywał ani nie próbował przeszkodzić im w zbiorach. Każdy się smaży na swojej plaży – to jedno z nielicznych prastarych praw, wciąż jeszcze szanowanych przez wszystkie gobliny z Clovenstone.
Nigdy też nie zaglądał do wylotów wielkich kominów w stropie jaskini, które ponoć sięgały aż do samej Twierdzy. Kiedy Breslaw był zaledwie młodziakiem, uporczywe marzenie o spenetrowaniu wnętrza tajemniczej Twierdzy spędzało mu sen z powiek, z wiekiem zrozumiał jednak, że nie ma na to żadnych szans. Szajka Szalonego Manaccana z Krzywostropu podjęła kiedyś karkołomną próbę wdrapania się do góry po rusztowaniu skleconym naprędce ze starych desek podłogowych. Przedsięwzięcie spaliło niestety na panewce, gdy chybotliwa konstrukcja z głośnym szczękiem i chlupotem runęła w jezioro lawy, zanim którykolwiek z goblinów zdążył dojść wystarczająco blisko ziejących ciemnością dziur.
I tak Breslaw trzymał oko nisko na bazaltowej plaży, zgarniał do wózka ćmiące przytłumionym blaskiem kamienne jaja, po czym z powrotem turlał się stromymi tunelami aż do swojej komnaty w Czarnym Szponie, zwanej wylęgarnią. Tam układał skały lęgowe przy wielkim palenisku i doglądał ich, aż zaczęły lekko drgać, by za chwilę pęknąć…
Szczeniaki wyklute z tej samej partii jaj nigdy nie były do siebie podobne. Skarper także różnił się od rodzeństwa. W przeciwieństwie do ludzkich rodzin, a nawet całej człowieczej rasy, stworzenia zrodzone z podziemnych czeluści nie wykazują zbytniego pokrewieństwa. Zdawało się, że o różnorodności kształtów i rozmiarów współbraci Skarpera decydowała sama matka ziemia. Jedni mieli łuski, inni futro, a jeszcze inni spłaszczone świńskie ryjki lub szpiczaste nosy i powłóczyste uszy. Większość mogła poszczycić się ostrymi kłami i pazurzastymi łapkami, a przede wszystkim czarnymi, paciorkowatymi ślepkami, błyskającymi dziką radością, kiedy malcy, wygrzebawszy się ze skorupek, po raz pierwszy ujrzeli niewielkie maczugi i malutkie ćwiczebne buzdygany, które Breslaw zostawił oparte o ściany wylęgarni. Komnatę wypełniały ochrypłe piski i podniecone okrzyki, gdy młode gobliny rzucały się po miniaturową broń i wnet zaczynały okładać się nawzajem po łebkach. Stary lęgomistrz przyglądał się temu rozgardiaszowi, z satysfakcją kiwając głową. Oto kolejne dziarskie, spragnione bitki chłopaki, które przyniosą dumę plemieniu króla Knobblera.
Aż pewnego razu zobaczył Skarpera. Był najmniejszy z miotu, miał długie, oklapłe uszka, gęste ryże futerko i rdzawą kitkę na końcu ogona. Jednak najbardziej nietypowe były jego oczy, pałające przenikliwym blaskiem. Breslaw spostrzegł, że dziwny mikrus trzyma się samotnie na tyłach wylęgarni, jakby przeczuwał, że oberwanie drewnianą pałką w świeżo wyklutą główkę może nie być najlepszym pomysłem.
Breslaw przeczesał resztki skał lęgowych, aż znalazł jeszcze ciepłe skorupki, z których wykluł się Skarper. Jak przypuszczał, pokrywała je gęsta siateczka z żył wolnego srebra. Wolne srebro: najosobliwszy i bez wątpienia najmagiczniejszy ze znanych metali. Połyskiwało niczym prawdziwe srebro, lecz dało się ugniatać jak modelina, a wystawione na pewien rodzaj ognia, wybuchało tajemniczym płomieniem. Od dawien dawna czarnoksiężnicy, tacy jak Król Licz, wykorzystywali je w zaklęciach. Dziś nie przynosiło zbyt dużego pożytku, wciąż jednak było błyszczące i rzadko spotykane, a więc kosztowne. A gobliny kochają wszystko, co błyszczące i rzadko spotykane, nie wspominając o kosztownym. Lęgomistrz schował migocące skorupki za pazuchę, zanim którykolwiek ze szczeniaków je zauważył. Później wyciągnie z nich drogocenny materiał i zlepi z kulką wolnego srebra, którą trzymał potajemnie w skrytce w jednej ze ścian komnaty.
Minęły wieki, odkąd natknął się na skałę lęgową z taką obfitością wolnego srebra. Lata temu on sam, Breslaw, wykluł się z całkiem podobnego jaja. Nic zatem dziwnego, że w młodym Skarperze widział samego siebie; goblina bystrzejszego i przenikliwszego od innych. „Muszę go strzec jak ostatniego oka w głowie”, powiedział sobie.
I rzeczywiście, Skarper nauczył się mówić znacznie szybciej od braci z miotu, których Breslaw nazwał: Paplak, Walibrzuch, Buńczuk, Szarpacz i Głąbiarz. Jedynie on z uwagą słuchał lekcji o goblińskiej tradycji. Podczas gdy reszta walczyła o skrawki jedzenia w wielkiej, zatłoczonej sali, zwanej szamarnią, Skarper zawsze znajdował sposób, aby zwędzić najsmakowitsze kąski sprzed ryjków rozwrzeszczanej hałastry. Tłuste połcie mięsa i wonne kawałki sera, pokrytego jaskiniową pleśnią, przemycał chyłkiem poprzez opustoszałe korytarze i chwiejne drabiny Czarnego Szpona, aż znalazł jakąś ciemną klitkę, w której mógł posilić się w spokoju, przez nikogo niezauważony – poza Breslawem, który nigdy nie spuszczał z niego czujnego oka.
Breslaw był świadkiem, jak młody spryciarz wykradał przeróżne cacka i świecidełka innym goblinom, a potem chował je w licznych kryjówkach, aby cieszyć się nimi w wolnej chwili, gdy był pewien, że nikt nie patrzy.
„Przypomina mi mnie, gdy byłem szczeniakiem”, chichotał pod nosem stary lęgomistrz.
Pewnego dnia, gdy burza z hukiem przetaczała się przez Góry Kościane, a reszta plemienia na obwarowaniach łapała w sieci kruki lub ciskała kamienie i przekleństwa na głowy szajki Szalonego Manaccana, Breslaw znalazł Skarpera w szamarni. Młodziak siedział bezczelnie rozwalony na tronie Króla Knobblera i wyjadał resztki z królewskiej miski.
– Co ty tu robisz? – zapytał lęgomistrz. – Czemu nie jesteś z resztą chłopaków? Dobrze wiesz, że kamienie same się nie rzucają!
Skarper wzruszył ramionami i wsadził tłustego pająka do ust.
– Deszcz zacina na wszystkie strony – powiedział, przeżuwając. – Grad też. Tutaj jest sucho i cieplutko. Tamci idioci marzną i mokną, a ja mogę spokojnie najeść się przy ogniu.
Na te słowa Breslaw wyprostował się na całą wysokość (mierzył dobre pięć stóp i sześć cali wzrostu, co jest bardzo imponujące jak na goblina), a jego oko zamigotało groźnie. Żaden szczeniak nigdy nie mówił w ten sposób do lęgomistrza od czasów… no cóż, pomyślał, od czasów, gdy on sam odezwał się tak do swojego lęgomistrza, starego Świszczyzadka, więcej lat temu niż był w stanie spamiętać.
Zamiast więc skrzyczeć zuchwalca i dać mu dydaktycznego łupnia drewnianą pomocą naukową, rzucił tylko:
– Chodź ze mną, młodzieńcze. – Po czym poprowadził go stromymi, krętymi schodami Czarnego Szpona do niemal zapomnianej komnaty u podstawy wieży. Gęste, zakurzone pajęczyny rozdarły się, gdy Breslaw pchnął ciężkie drzwi. – Patrz! – powiedział z dumą. – Oto Sterty Podcierek!