Częstotliwość śmierci

Częstotliwość śmierci

Tytuł oryginału: Die Frequenz des Todes: Auris
Tłumaczenie: Magdalena Chrobok
Ilość stron: 336
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2022-04-07
EAN: 9788324177240
Kryminał, thriller, sensacja
Bestseller

Seria Auris tom 2

BESTSELLER NR 1 „SPIEGLA”
Niespotykany duet śledczy: młoda podcasterka, Jula Ansorge, która specjalizuje się w rehabilitacji niesłusznie skazanych za zbrodnie, i oskarżony o morderstwo genialny fonetyk sądowy, Matthias Hegel, powracają w drugim tomie bestsellera Auris, by ratować uprowadzone niemowlę. 

„Ratunku, moje dziecko zniknęło! Tu jest… krew…”.

Potem odgłos walki i paniczny telefon matki pod numer alarmowy 112 się urywa. Jeżeli z fragmentu tego nagrania ktoś jest w stanie wyciągnąć informacje mogące uratować dziecko, to tylko fonetyk sądowy, Matthias Hegel – którego niektórzy nadal uważają za mordercę.

Jula Ansorge, poszukiwaczka prawdy, twórczyni podcastów kryminalnych, znalazła dowody oczyszczające Hegla z zarzutu morderstwa. Ale wtedy aż nazbyt dobrze poznała ciemną stronę wybitnego profilera. Teraz Hegel znowu potrzebuje jej pomocy. Jula się waha. Czy może mu ufać?

Hegel przekonuje, że chce ratować dziecko i matkę, która też jest w niebezpieczeństwie. A poza tym obiecuje Juli osobistą przysługę – wyjawi, co naprawdę stało się z jej bratem.
Razem wpadają w wir nieoczekiwanych zbrodniczych rozgrywek, gdzie nikt nie jest tym, kim się wydaje i nikt nie jest bez winy, nawet jeśli ma dobre intencje.

VINCENT KLIESCH – niemiecki autor bestsellerowych kryminałów, którego talent docenił SEBASTIAN FITZEK – mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach, autor nr 1 w Niemczech (W amoku, Nocny PowrótPrezent, Łamacz dusz, OdpryskLot 7aTerapiaPasażer 23PrzesyłkaOstatnie dziecko, Noc Ósma, Odcięci). 

Seria Auris tom 1

ROZDZIAŁ 1

CECILE

Spośród wszystkich odgłosów, które mogą stanowić zapowiedź koszmaru, Cecile Dorm usłyszała zapewne ten najstraszniejszy. Nie było to gwałtowne łomotanie do drzwi mieszkania w środku nocy. Jak ostatnio, gdy przed drzwiami jej domu stanął ubrany w samą piżamę sąsiad mieszkający naprzeciwko po skosie. Friedmann, który zazwyczaj nawet jej nie pozdrawiał, przypuszczalnie dlatego, że ma się za kogoś lepszego, tu w dzielnicy willowej w Westend… właściwie to dla nas za wysokie progi, skarbie. Nie sądzisz? Ale mąż Cecile, Jonathan, lubił tę okolicę, tutaj dorastał, nawet jeśli tylko w pozbawionym ogrodu domu czynszowym. Jednak teraz, w wymagającej remontu, ale przestronnej posiadłości, było im lepiej. Nawet jeżeli bardziej ustronnie, niż w jej rodzinnej wsi w Mahlow, gdzie na Cecile nigdy nie spojrzano krzywo, gdy zdarzyło jej się szybko wyskoczyć po coś na śniadanie w dresie do joggingu, bez makijażu i z niedbale zaplecionym warkoczem. „Czy to nie ta cioteczka z urzędu do spraw młodzieży? Żona tego psychiatry? Mówi się, że on przyprowadza swoich wariatów do domu. Tak, ostatnio przeniósł nawet swój gabinet ze strychu do piwnicy. Może wyrzucono go z kliniki? A ten dom! Nawet nie mogą sobie pozwolić na malowanie”.
Raz Friedmann, który od momentu przejścia na emeryturę samowolnie mianował się tutejszym szeryfem, powiedział jej to prosto w twarz: „Wstyd, jak państwo pozwalają popaść w ruinę tej starej willi”. Jednak wtedy, gdy wyrwał ją ze snu, rozpadająca się fasada nie była dla niego istotna. Stał przed nimi boso z niesprawnym telefonem w ręku.
– Jest pan przecież lekarzem – powiedział błagalnym tonem do Jonathana. – Proszę, mój wnuk się dusi!
Czterolatek, syn córki, którym opiekowali się Friedmannowie, dostał ataku kaszlu będącego skutkiem zapalenia krtani. Cecile po prostu owinęła małego kocem i wyniosła na zewnątrz. Spazmatyczny kaszel szybko ustąpił.
Jednak teraz to nie rzężący dźwięk duszenia powodował, że serce Cecile uderzało o żebra niczym piłka do koszykówki o linoleum sali gimnastycznej. Nie był to również zbliżający się w jej kierunku z ogromną prędkością odgłos klaksonu, po którym następuje pisk opon. Ani pęknięcie szyby okiennej w pokoju gościnnym, nocą, gdy ona leżała już w łóżku, czy chrzęst kości podczas uderzenia przy upadku. Dźwięk, który tak bardzo ją niepokoił, był znacznie gorszy niż to wszystko i pochodził bezpośrednio z kołyski, w której ułożyła małą Selmę do snu. Tym dźwiękiem była cisza. Absolutna, bezlitosna cisza.
To właśnie ten zatrważający spokój obudził Cecile. Jej wyczerpanie tylko na moment wzięło górę nad opiekuńczym zwierzęciem, które tak niedawno w niej zamieszkało. Mama niedźwiedzica, która nawet na moment nie chciała spuszczać z oczu swojego młodego, zawiodła i zasnęła na kanapie z laktatorem w ręku. Nie tylko dlatego, że cisza nocna i przesypianie całych nocy od niemal sześciu tygodni stanowiły dla niej jedynie odległe wspomnienie. Wstawała co dwie godziny, żeby przygotować butelkę, ponieważ tych kilka kropel mleka, które wypływały z jej piersi do laktatora, nie wystarczyłoby nawet, żeby zaspokoić apetyt małej myszki. Pewnego razu Jonathan zaoferował swoją pomoc, zaspaną dłonią i z zamkniętymi oczami, zmęczony, szukał jej po omacku, jednak ona tylko machnęła ręką. Potrzebował snu ze względu na swoich pacjentów. Musiał być wypoczęty, nie mógł popełnić błędu. Właśnie teraz, gdy wreszcie – po ponad dekadzie na stanowisku lekarza i psychoterapeuty w różnych berlińskich klinikach – usamodzielnił się. Pacjenci cierpiący na depresję, zaburzenia jedzenia i ataki paniki, którzy odwiedzali go w domu w jego gabinecie, nie okazaliby zrozumienia, gdyby wzorem Cecile zasnął podczas sesji terapeutycznej. Przy czym to nie dziecko było tym, co tak bardzo zajmowało Cecile ubiegłej nocy, przez dwie godziny pomiędzy podawanymi Selmie butelkami, podczas których niezmiernie trudno było jej znowu zasnąć. Ale fakt, że już od wielu dni nie mogła skontaktować się ze swoją mamą. Obydwie regularnie rozmawiały ze sobą przez telefon i zupełnie niepodobne do jej matki było to, że niemal przez cały tydzień nie zareagowała na żadną z wiadomości, które Cecile nagrała na sekretarce.
„Oddzwoń, mamo, proszę, mam ci tyle do opowiedzenia. Moja koleżanka zrelacjonowała mi pewną akcję w kompletnie zaniedbanej rodzinie, która aż do mojego przejścia na urlop macierzyński była pod moją opieką. Była zmuszona zabrać im dziecko, a ja do ostatniej chwili miałam nadzieję, że da się tego uniknąć. Nie potrafisz wyobrazić sobie tych warunków. Mój Boże, jestem taka szczęśliwa, że Jonathan nie pije, ani nie zażywa narkotyków. Jednak mam wrażenie, że zmienił się, odkąd pojawiła się Selma. Czasem myślę nawet, że jest zazdrosny o małą. Ale być może się mylę, być może to wszystko, to po prostu zbyt wiele dla niego. Wiesz, jak czasem przytłaczają go sprawy osobiste. Pamiętasz wesele? Mój Boże, ależ był zdenerwowany…” Cecile, chichocząc, odłożyła słuchawkę.
Wesele! Cóż to był za wspaniały dzień. Co najmniej tak piękny, jak chwila, w której Jonathan jej się oświadczył. Brzmiał tak niewiarygodnie szczerze, gdy po wizycie w Theater des Westens w małej restauracji na Hardenbergstraße ujął jej dłoń. Spojrzał na nią tak, jak robił to tylko w momentach, gdy miał do oznajmienia coś ważnego. Z tym błyskiem w zielonych oczach, który Cecile dostrzegała jedynie wtedy, kiedy rozmawiał z nią.
– Jesteś w stanie wyobrazić sobie, że poślubisz dwadzieścia lat starszego od siebie mężczyznę, z osobliwymi hobby, który każdego dnia pracuje z psychicznie chorymi, i który rankiem po przebudzeniu zawsze najpierw jest mrukliwy i wygląda jak kobold?
Cecile śmiała się, ale nie z autoironicznych żartów Jonathana. Bądź co bądź również takim żartem po raz pierwszy zaprosił ją na randkę. „Czy poszłaby pani ze mną coś zjeść, póki jeszcze potrafię trafić widelcem do ust?”, zapytał po tym, jak niespodziewanie odwiedziła go na geriatrii. Jedna z pielęgniarek z troską podawała właśnie starszej pani posiłek, a Cecile i Jonathan przyglądali się temu przez chwilę. „Tylko, jeśli nie będę później musiała natrzeć pańskich pleców wódką francuską”, odparła Cecile, wynosząc tym samym ich związek, po wielotygodniowej wymianie maili i wiadomości na WhatsAppie, na nowy poziom.
Nie, Cecile śmiała się z zakłopotania, które te oświadczyny spowodowały. Z zakłopotania, bo nie była pewna, co powinna odpowiedzieć Jonathanowi. Nie miała żadnych wątpliwości, że poślubienie go będzie dla niej absolutnie właściwe. Że będzie to najlepsze, co kiedykolwiek mogło jej się przydarzyć. Wątpiła jednak, czy ożenek z nią będzie najlepszy również dla niego. Jakaś mało znacząca inspektor z urzędu do spraw młodzieży, która chętnie ogląda seriale telewizyjne, na koncertach klaszcze w niewłaściwych momentach, a na dodatek pochodzi z brandenburskiej wsi, nie jest osobą kalibru Doktora Jonathana Dorma z zamożnego Westend, której ten mógłby oczekiwać u swego boku.
Ku radości Cecile jej matka była dumna, że dziewczyna ma obok siebie Jonathana. Co powiedziałyby inne matki? Jest dla ciebie za stary, z pewnością jako psychiatra sam jest szalony, a jak znajdzie sobie inną, zostaniesz z dzieckiem na ulicy. Jednak czegoś takiego matka Cecile nie powiedziałaby nigdy. Wręcz przeciwnie, nie istniało nic dobrego, czego pożałowałaby swemu jedynemu dziecku. A w końcu jej córka znalazła naprawdę dobrą partię, nawet jeśli Jonathan nie był bogaty, to przecież nadal mógł sprawić, by żyła w mieszczańskim dobrobycie. Dobrobycie, którego jej matka nigdy nie doświadczyła, i którego wyłącznie z tego powodu z całego serca życzyła Cecile.
Cisza, która torowała sobie drogę od kołyski Selmy do Cecile, była nieznośna.
Może Jonathan przeniósł ją gdzie indziej? Cecile nie miała odwagi zbliżyć się do łóżeczka niemowlęcia. Zamarła w progu drzwi dzielących pokój dziecinny od sypialni. Od momentu pojawienia się Selmy drzwi ani razu nie zostały zamknięte, jeszcze nie zdarzyło się, by mała wydała z siebie jakiś dźwięk, którego Cecile by nie usłyszała. Dlaczego Jonathan miałby wyjmować ją z kołyski? I dlaczego ona miałaby tego nie zauważyć?
Cecile stała w progu, jakby nad pokojem dziecięcym ciążyła jakaś złowroga klątwa, jej puls przyspieszał wraz z każdym uderzeniem serca. Urządzony z czułością pokoik, ze ślicznymi obrazkami na ścianach, pluszowymi zwierzątkami na meblach i łagodnym różanym zapachem nagle wydał się Cecile tak mroczny i straszny jak grobowiec. Tkwiła tam w swoim jasnoniebieskim dresie z drżącymi kolanami i, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nadal żywiła nadzieję, że znajduje się w jakimś złym śnie.
Minęło dopiero kilka tygodni, odkąd Cecile wróciła do domu z małą Selmą. Zdrową jak ryba dziewczynką, która u każdego, kto ją zobaczył, bezwarunkowo przywoływała uśmiech na usta. Nawet jeśli ludzi, którzy do tej pory widzieli dziecko, było niewielu. Cecile i Jonathan nie pokazywali jeszcze córki, tak jak robią to inni rodzice. Nie publikowali w mediach społecznościowych kolaży utworzonych z powtarzających się zdjęć niemowlęcia, nie wysyłali do szerokiego grona znajomych kartek zadrukowanych uroczym wizerunkiem Selmy, masą urodzeniową oraz hasłem Oto jestem! I to pomimo tego, że Cecile miała ogromną ochotę wykrzyczeć całemu światu: Spójrzcie tylko, to jest Selma, najcudowniejsze dziecko na całej planecie! Zdrowa jak ryba, piękna jak z obrazka, prawdziwy anioł! Jednak dzięki wrażliwemu usposobieniu Jonathana udało się ją przed tym powstrzymać. Poród był trudny i zmęczył was obie, skarbie. Pozwól, że nie będziemy o tym na razie trąbić, na początek potrzebujecie spokoju. Kiedy zjawią się tu nasze rodziny i wszyscy przyjaciele, nie tylko narazimy Selmę na stres, ale również na niebezpieczeństwo infekcji. Wiem, myślisz teraz, że przemawia przeze mnie najbardziej bojaźliwy medyk. Medyk, który podczas wykonywania zawodu przeżył zbyt wiele okropnych rzeczy i teraz przy swoim dziecku chce dmuchać na zimne. Ale przecież mamy czas i w żadnym wypadku nie powinniśmy ryzykować! Pozwól, by Selma jeszcze choć trochę pozostała naszą tajemnicą. A potem wszyscy będą mieli wielką niespodziankę!
Lecz teraz w kołysce było zupełnie cicho.
Może tylko całkiem spokojnie śpi? Cecile ostrożnie postawiła prawą stopę w pokoju dziecka. Ale przecież zawsze dochodzi stamtąd jakiś dźwięk, nawet kiedy śpi! Oddycha albo coś szeleści. Zawsze coś słyszę. Zacisnęła zęby i przyłożyła dłonie do ust. Tak, jakby przyciągała ją jakaś magiczna siła, podczas gdy jej strach próbował ją pohamować, Cecile postawiła również drugą stopę na włochatym dywanie w kolorze delikatnej zieleni, który tak kochała. Przez chwilę jej spojrzenie wędrowało bezładnie po pokoju. Padło na plakaty z misiami, salamandrami plamistymi i szczeniakami, by potem zatrzymać się na powtarzających się wzorach wesołej dziecięcej tapety, jakby straciło orientację. Dobrze więc. Potarła dłońmi twarz i odetchnęła głęboko. Teraz zajrzę do kołyski. Wydawało się, że strach próbuje ją powstrzymać po raz kolejny, jednak troska o własne dziecko powodowała, że Cecile małymi, równomiernymi krokami posuwała się naprzód. Tuż przed tym, nim zajrzała do łóżeczka, zamknęła oczy. Zebrała się na odwagę, wzięła głęboki oddech i znów je otworzyła.
Krew!

ROZDZIAŁ 2

JONATHAN

Kiedy wreszcie poświadczy pan moją zdolność do służby i zakończymy cały ten syf tutaj?

Jonathan Dorm nie odpowiedział od razu, i to nie tylko dlatego, że ów wielki, nazbyt umięśniony typ z krótko ostrzyżonymi włosami i kilkudniowym zarostem tak gwałtownie bronił się przed swoją terapią urazową. Minął niemal miesiąc, nim w ogóle zaczął współpracować, najwyraźniej nawet teraz, na krótko przed decydującą opinią, nadal nie miał pełnego zaufania do swojego terapeuty. Znowu jeden z tych nieszczęśników, którzy siedzą w swoich wewnętrznych więzieniach i prędzej w nich zdechną, niż przyznają, że nie mogą być perfekcyjni.
Jonathan nie został psychoterapeutą, gdyż – podobnie jak wielu jego kolegów – albo był zachwycony, albo przeciwny naukom Sigmunda Freuda. Również nie dlatego, że ta nauka oznaczała w tym samym stopniu odpowiedzialność, co władzę nad człowiekiem. Wyuczył się tego zawodu, ponieważ kochał ludzi. I ponieważ odczuwał dyskomfort, gdy ktoś z powodu traumy lub nieszczęśliwego rozwoju wydarzeń nie był stanie rozkoszować się w swym życiu czasem, który został mu dany na Ziemi. Wielkie aspiracje, wiem, tłumaczył swojemu profesorowi już na drugim semestrze. Ale czy chciałby pan trafić na terapeutę, który ma na względzie jedynie swoje rozliczenie kwartalne? Profesor uśmiechnął się wyniośle i z pewną ironią odpowiedział: Z takim nastawieniem długa droga do pańskiego własnego zbawienia nie uczyni pana bogatym. Dorm nie musiał się długo zastanawiać, co ma na to odpowiedzieć: Już samo zbawienie to bogactwo! A jeśli nie odnajdę własnego, chcę przynajmniej zawalczyć o to, by udało się to możliwie jak największej liczbie innych osób.
– A więc dobrze, Justin, nadal czuje się pan szykanowany. Minione tygodnie uważa pan za stracony czas. Czy dobrze rozumiem?
Dorm siedział pochylony w swoim fotelu. Gdyby rozluźniony rozparł się w nim, co zapewne wolałby zrobić z powodu krótkich nocy, które zgotowała mu Selma, mogłoby to sygnalizować brak zainteresowania. Normalnie nie założyłby również zużytych jeansów i starego, wełnianego, miejscami podartego swetra, ale Justin Hollstein pochodził z porządnej robotniczej rodziny i nie posłuchałby jakiegoś  wypacykowanego smarkacza. Koniec końców dobrze zbudowany policjant nie przyszedł do niego dobrowolnie, co zazwyczaj warunkuje sukces psychoterapii. Odpowiedzialny za swój komisariat lekarz zakładowy zalecił funkcjonariuszowi sesje u Dorma i uczynił z tego warunek jego powrotu do służby w policji. Tym bardziej Jonathan był świadomy, że każde spojrzenie, każdy gest, każde słowo wpływa na to, czy jego pacjent zdecyduje się z nim współpracować, czy mu odmówi.
– No zabiłem tego typa, i niby co mam teraz zrobić? Znowu go na nogi postawić?
Dorm widział już wielu takich policjantów jak Justin. Wielu naładowanych testosteronem, nadętych chłopaków z bloków, którzy szli do policji, bo byli zafascynowani swoimi młodzieńczymi wyobrażeniami, że będą wolni, że będą stać ponad prawem, będą mieć władzę, szybko jeździć i strzelać, będą mieć przywileje i będą mogli tłuc swoich przeciwników, jeśli z którymś zadrą – a to całkowicie legalnie po właściwej stronie prawa. Także Justin był jednym z tych samców alfa, którzy wieczorami chcieli z dumą opowiadać swojej żonie i dzieciom o tym, jak ze swoją jednostką przeprowadzili szturm na magazyn z bronią, jak go wykryli i aresztowali przy tym wielu przestępców. Potężny, umięśniony typ, który w gruncie rzeczy pragnął dobra, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiał, czym to 
dobro jest.
– Zabił pan cierpiącego na schizofrenię mężczyznę, który chciał zmasakrować dwie kobiety maczetą. – Dorm mierzył pacjenta niewzruszonym spojrzeniem. – I od tamtego czasu za każdym razem, gdy zamyka pan oczy, widzi go pan przed sobą. Raz za razem, on pana prześladuje.
– Na litość boską, gdybym panu o tym nie powiedział! – Hollstein załamał ręce.

Inne książki autora

Terapia

Terapia FITZEK SEBASTIAN

Auris / Częstotliwość śmierci (pakiet)

Auris / Częstotliwość śmierci (pakiet) FITZEK SEBASTIAN KLIESCH VINCENT

Playlista

Playlista FITZEK SEBASTIAN

Prezent

Prezent FITZEK SEBASTIAN

Łamacz Dusz

Łamacz Dusz FITZEK SEBASTIAN

Auris

Auris FITZEK SEBASTIAN KLIESCH VINCENT

W amoku

W amoku FITZEK SEBASTIAN

Terapia

Terapia FITZEK SEBASTIAN

Nocny Powrót

Nocny Powrót FITZEK SEBASTIAN

Pacjent

Pacjent FITZEK SEBASTIAN

Noc Ósma

Noc Ósma FITZEK SEBASTIAN