Tylko nie mów mamie (wydanie kieszonkowe)

Tylko nie mów mamie (wydanie kieszonkowe)

Tytuł oryginału: Don't Tell Mummy
Tłumaczenie: Julia Wolin
Ilość stron: 304
Rodzaj: oprawa miękka, wyd. kieszonkowe
Format: 110x175
Data wydania: 2022-07-05
EAN: 9788324174089
Biografie, wspomnienia

MIĘDZYNARODOWY BESTSELLER SPRZEDANY W 1,5 MILIONIE EGZEMPLARZY

Miłość mamy dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Byłam pewna, że każe mu przestać. Ale nie kazała.

Matka i córka. Nie widziały się od lat. Teraz Toni czuwa przy umierającej matce i czeka na prośbę o przebaczenie... Patrzy na matkę i widzi siebie – małą, śliczną Antoinette, dziewczynkę, którą była. I o której wspomnienie musiała ukryć głęboko w niepamięci. Żeby móc dalej żyć...

Pierwsze lata życia Antoinette to idylla, z dystyngowaną matką i kochającą babcią. Ale wszystko się zmienia, kiedy tata wraca z wojska. Zaczyna się koszmar.

Toni ma sześć lat, gdy po raz pierwszy tatuś całuje ją... Nie tak jak ojciec całuje córkę.
Tylko nie mów mamie – ostrzega – bo przestanie cię kochać.
Jednak dziecko mówi mamie.
A matka nie chce nawet o tym słyszeć...


Od tej chwili Toni musi mieć z tatusiem wspólną „tajemnicę”… Przez osiem lat…
A kiedy prawda wreszcie wychodzi na jaw, dziewczynka zostaje potępiona, wtrącona w otchłań depresji i autodestrukcji.
Nadzieję i siłę musi znaleźć sama w sobie.


Tylko nie mów mamie, tragiczna historia jej dzieciństwa, przebaczenia sobie samej i triumfu nad przeszłością, przypomina niewiarygodną wręcz powieść z najwyższej półki: napisaną pięknym językiem, przejmującą i wzruszającą.


Wstrząsająca autobiografia, wydana w 12 krajach, w Anglii i we Francji zajmowała przez wiele tygodni 1. miejsce na listach bestsellerów. Doczekała się kontynuacji Kiedy tata powraca.

TONI MAGUIRE przezwyciężyła traumę dzieciństwa i młodości. Po sukcesie jej autobiografii wykorzystuje swój talent literacki pisząc biografie skrzywdzonych kobiet.

 

Patronat:

logo

Rozdział 1
Dom na cichych przedmieściach Belfastu niczym się nie wyróżniał. Imponujący budynek z czerwonej cegły stał na uboczu, cofnięty od drogi, otoczony pięknymi ogrodami. Wyglądał jak każdy inny dom zamieszkany przez dużą rodzinę. Numer na bramie potwierdził, że to właściwy adres, gdy spojrzałam – żeby jeszcze raz się upewnić – na kartkę, którą trzymałam w ręce.
Nie byłam w stanie już dłużej zwlekać, podniosłam walizkę, którą taksówkarz postawił na chodniku, przeszłam kilka kroków ścieżką i otworzyłam drzwi.
– Nazywam się Toni Maguire – powiedziałam do całkiem zwyczajnie ubranej kobiety w recepcji. – Jestem córką Ruth Maguire.
Popatrzyła na mnie z ciekawością.
– Tak. Pani matka powiedziała nam rano, że pani przyjedzie. Nie wiedzieliśmy, że ma córkę.
Oczywiście, że nie, pomyślałam, zdziwiłabym się, gdybyście wiedzieli.
– Proszę, zaprowadzę panią. Czeka na panią.
Szybkim krokiem poprowadziła mnie korytarzem do ładnej czteroosobowej sali. Szłam za nią, kryjąc emocje.
Cztery stare kobiety leżały w fotelach ustawionych przed szafkami nocnymi. Trzy szafki były zastawione zdjęciami ukochanych osób, ale czwarta, ta należąca do mojej matki, była pusta. Poczułam znajome ukłucie bólu. Ani jednego wystawionego zdjęcia z mojego wczesnego dzieciństwa.
Siedziała w fotelu, z kocem na kolanach i stopami na podnóżku. To już nie była ta mocna, dobrze zbudowana kobieta, która jeszcze rok temu, podczas mojej ostatniej wizyty w Irlandii, nadal wyglądała o dziesięć lat młodziej, niżby sugerował jej akt urodzenia. Tamtą kobietę zastąpiła ta skurczona, krucha staruszka, która wyglądała na śmiertelnie chorą.
Jej ciemnozielone oczy, które tak często rozbłyskiwały gniewem, teraz wypełniły się łzami, gdy wyciąg­nęła do mnie ręce. Upuściłam torby na podłogę i weszłam w jej objęcia. Pierwszy raz od lat moja matka i ja przytuliłyśmy się i moja uśpiona miłość odżyła.
– Przyjechałaś, Toni – szepnęła.
– Przyjechałabym wcześniej, gdybyś poprosiła – powiedziałam łagodnie, porażona dotykiem wychudzonych ramion, których kości czułam pod szlafrokiem.
Podbiegła pielęgniarka, poprawiła koc na kolanach matki, a potem odwróciła się do mnie i uprzejmie spytała, jak mi minęła podróż z Londynu.
– Całkiem dobrze – powiedziałam. – To tylko trzy godziny.
Z wdzięcznością wzięłam od niej filiżankę, a potem intensywnie wpatrywałam się w herbatę, żeby się jakoś pozbierać i nie zdradzić, jakim szokiem była dla mnie kruchość mojej matki. Wiedziałam, że już wcześniej przyjmowano ją do hospicjum, żeby ustawić jej leczenie przeciwbólowe, ale wiedziałam też, że ta wizyta będzie ostatnia.
Poinformowany o moim przyjeździe lekarz mojej matki przyszedł się ze mną przywitać. Był młody, miał przyjemną aparycję i szeroki uśmiech.
– Ruth – zapytał – jesteś szczęśliwa, że córka przyjechała?
– Jestem bardzo szczęśliwa – odparła typowym dla niej tonem damy i tak beznamiętnie, jakby mówiła o pogodzie.
Kiedy spojrzał na mnie, zobaczyłam w jego oczach to samo zainteresowanie, które widziałam w oczach recepcjonistki.
– Czy mogę do pani mówić „Toni”? Tak mówi pani matka.
– Oczywiście.
– Chciałbym zamienić z panią kilka słów, gdy skończy pani herbatę. Proszę zejść do mojego gabinetu. Pielęgniarka wskaże drogę.
Raz jeszcze uśmiechnął się krzepiąco do mojej matki i wyszedł.
Przeciągnęłam jeszcze kilka minut, popijając herbatę, żeby opóźnić to, co czułam, że będzie trudnym ­spotkaniem, ale w końcu poszłam dowiedzieć się, o czym chce ze mną porozmawiać.
Gdy weszłam, zaskoczyło mnie, że obok niego siedzi inny mężczyzna w zwyczajnym ubraniu; tylko koloratka zdradzała jego profesję. Usiadłam na jedynym wolnym krześle i popatrzyłam na lekarza, starając się nadać twarzy spokojny wyraz. Czekałam, aż on rozpocznie rozmowę. Kiedy łagodnie zaczął wyjaśniać sytuację, serce mi się ścisnęło. Zdałam sobie sprawę, że on oczekuje ode mnie odpowiedzi; odpowiedzi, których nie chciałam udzielić, bo to zmusiłoby mnie do otwarcia tych szuflad pamięci, w których zamknęłam upiora swojego dzieciństwa.
– Są pewne problemy z leczeniem pani matki – Mamy nadzieję, że będzie pani mogła pomóc je nam zrozumieć. Terapia bólu nie przynosi oczekiwanych efektów. A, szczerze mówiąc, pani matka dostaje już najwyższą dawkę, jaką możemy jej przepisać. – Zamilkł i czekał na moją reakcję. Nie doczekał się, więc mówił dalej: – W ciągu dnia współpracuje z personelem, pozwala zawieźć się do naszej kawiarni, wykazuje zainteresowanie swoim wyglądem i ma dobry apetyt. Problem pojawia się w nocy.
Znów zamilkł, a ja nadal zachowywałam neutralny wyraz twarzy; jeszcze niegotowa zdradzać czegokolwiek. Po kilku sekundach mówił dalej, ale już z mniejszym przekonaniem.
– Pani matka jest w nocy bardzo niespokojna. Budzi się roztrzęsiona i odczuwa ból większy, niż naszym zdaniem powinna. Można by pomyśleć, że walczy z działaniem leków.
To godziny złych duchów, pomyślałam. O, jakże dobrze znam takie godziny, kiedy traci się kontrolę nad myślami, a na powierzchnię wydostają się najczarniejsze wspomnienia, budzą nas i rzucają na pastwę rozpaczy, gniewu, strachu, a nawet poczucia winy. Ja mogę wtedy wstać z łóżka, zaparzyć filiżankę herbaty, poczytać albo posłuchać muzyki. Ale co teraz może zrobić moja matka, żeby uciszyć mroczne myśli?
– Dwa razy prosiła pielęgniarkę o wezwanie księdza. Ale – tu odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny – mój przyjaciel powiedział mi, że kiedy przyjeżdżał, zmieniała zdanie i nie chciała z nim rozmawiać.
Ksiądz pokiwał głową na potwierdzenie tych słów i poczułam, że dwie pary oczu wpatrują się we mnie, szukając odpowiedzi. Tym razem to ksiądz przerwał ciszę, pochylił się nad stołem i zapytał:
– Toni, czy jest coś, o czym wiesz, a co może nam pomóc twojej matce?
Widziałam w jego twarzy szczerą troskę, dlatego ostrożnie dobierałam słowa.
– Myślę, że wiem, czemu moja matka jest niespokojna w nocy. Ona wierzy w Boga. Wie, że spotka się z Nim niedługo, i sądzę, że bardzo boi się umierania. Chciałabym jej pomóc, ale niewiele mogę zrobić. Mam nadzieję, że dla własnego dobra znajdzie w sobie siłę, żeby z księdzem porozmawiać.
Lekarz wyglądał na zakłopotanego.
– Chce pani powiedzieć, że pani matka ma coś na sumieniu?
Pomyślałam o tym, jak wielu rzeczy z przeszłości może czuć się winna, i zastanawiałam się, czy te wspomnienia ją dręczą. Walczyłam, żeby nie okazać tych myśli, ale mimowolnie westchnęłam.
– Na pewno ma. Powinna mieć. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek przyzna, że zrobiła coś złego. Do tej pory nigdy nie przyznała.
Lekarz był zaskoczony.
– Cóż, to bez wątpienia wpływa na działanie środków przeciwbólowych. Kiedy umysł wydaje się tak niespokojny jak umysł pani matki, skuteczność działania leków jest obniżona.
– Będziecie więc musieli poświęcić tej sprawie i mojej matce więcej uwagi – powiedziałam gwałtowniej, niż zamierzałam, bo poczucie bezradności narastało we mnie. Po tych słowach wróciłam na oddział do matki.
Kiedy weszłam, poczułam na sobie jej wzrok.
– Czego chciał lekarz? – zapytała.
Wiedziałam, że wie, więc spojrzałam jej prosto w twarz.
– Powiedział, że dwa razy w środku nocy wezwałaś księdza i że byłaś bardzo zdenerwowana. – Na dalszy ciąg jak zwykle nie starczyło mi odwagi. – Ale teraz nie musimy się tym przejmować, prawda?
Dziecięcy odruch spełniania jej życzeń „bez dyskusji” przetrwał we mnie nienaruszony.
Przez resztę tego pierwszego poranka często płakała. Wiedziałam, że to normalne w przypadku śmiertelnie chorych, ale mimo to niezwykle mnie to poruszyło. Czule ocierałam jej łzy, wspominając dni, kiedy byłam małym dzieckiem, a ona robiła to samo. Była bardziej uczuciowa niż przez te wszystkie lata: chciała trzymać mnie za rękę, chciała rozmawiać, chciała wspominać szczęśliwsze lata. Patrzyłam na nią, teraz staruszkę, której policzone dni nie upływały w takim spokoju, jakiego bym jej życzyła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo mnie potrzebuje.
– Jak długo zostaniesz? – zapytała.
– Tak długo, jak będziesz mnie potrzebować – powiedziałam swobodnie, starając się ukryć rzeczywiste znaczenie tych słów.
Moja matka, która potrafiła czytać we mnie jak w otwartej książce, uśmiechnęła się. Zakłuła mnie boleśnie wizja mojej wtedy młodej matki, kiedy jeszcze byłyśmy sobie tak bliskie. Poczułam przypływ swojej dawnej miłości.
– Nie wiem, ile to potrwa – powiedziała z krzywym uśmiechem. – Ale nie sądzę, żeby to było długo. – Zamilkła, spojrzała na mnie, a potem dodała: – Przyjechałaś tylko dlatego, że wiesz, że umieram, prawda?
Ścisnęłam jej dłoń i delikatnie pogładziłam grzbiet kciukiem.
– Przyjechałam, bo mnie o to poprosiłaś. Zawsze przyjechałabym, gdybyś tylko poprosiła. Ale to prawda, chcę ci pomóc odejść w pokoju, bo sądzę, że jestem jedyną osobą, która może to zrobić.
Miałam nadzieję, że znajdzie w sobie siłę woli, żeby szczerze porozmawiać, i przez chwilę tego pierwszego dnia wierzyłam, że to zrobi.
Przyjaźnie potrząsnęła moją ręką.
– Wiesz, Toni, jak byłaś maleńka, to był najszczęśliwszy okres mojego życia. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Kiedy się urodziłaś, siedziałam w szpitalnym łóżku i czułam się taka dumna, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat stworzyłam ciebie. Taką maleńką, doskonałą istotkę. Tak mocno cię kochałam. Chciałam wciąż cię trzymać na rękach. Dbać o ciebie i chronić cię. Pragnęłam dla ciebie dobrego życia. To była wszechogarniająca czułość i miłość.
Ze ściśniętym gardłem wspominałam lata, kiedy byłam otoczona jej miłością. Wtedy była matką, która mnie przytulała, bawiła się ze mną, czytała mi i kładła mnie do łóżka; matką, której zapach wdychałam, gdy pochylała się nade mną, żeby pocałować mnie na dobranoc.
W moją pamięć wdarł się dziecięcy głosik, dźwięki przeradzały się w słowa, aż usłyszałam szept:
– Gdzie się podziała ta miłość, Toni? Dzisiaj twoje urodziny. Mówi, że pamięta dzień twoich narodzin. Mówi, jak cię wtedy kochała, a czternaście lat później próbowała skazać cię na śmierć. Tego już nie pamięta? A może myśli, że ty nie pamiętasz? Naprawdę wyparła te wspomnienia? A ty?
Zamknęłam przed tym głosem uszy, nakazałam mu milczenie. Chciałam, żeby wspomnienia pozostały w zamkniętych szufladach, gdzie przeleżały ostatnie trzydzieści lat. Nie przyglądałam się im i nie myślałam o nich, nigdy z wyjątkiem godzin złych duchów, kiedy udawało im się wymknąć i wtedy szybko czepiały się resztek blednącego snu. Ich lodowato zimne macki wlewały mi do podświadomości mroczne obrazy z innych czasów, zanim budziłam się, żeby je wypędzić.
Później obwiozłam matkę na wózku inwalidzkim po ogrodzie. Zawsze uwielbiała tworzyć piękne ogrody, tak jakby swoje instynkty opiekuńcze, które w stosunku do mnie wygasły już dawno, realizowała, dbając o kwiaty.
Prosiła, żebym zatrzymywała się przy niektórych roślinach i krzewach, i podawała mi ich nazwy. Ze smutkiem szeptała, bardziej do siebie niż do mnie:
– Nigdy już nie zobaczę swojego ogródka.
Pamiętam odwiedziny u niej na początku choroby. Pojechałam do Irlandii Północnej z przyjaciółką. Korzystając z okazji, że mój ojciec wyjechał grać w golfa, odwiedziłam matkę. Z dumą pokazywała mi zdjęcia ogrodu, zanim rozpoczęła w nim pracę: zapuszczony teren z kępami dzikiej trawy, bez choćby jednego pol­nego kwiatu na osłodę.
Kiedy mnie oprowadzała, pokazała mi coś, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. Z okazji urodzin i Dnia Matki posyłałam jej koszyki małych kwiatków. Wymieszała je z innymi, wyhodowanymi z sadzonek, i posadziła w najróżniejszych doniczkach i przedmiotach pełniących ich funkcję: od takich z terakoty, po komin i stary kuchenny zlew. W ten sposób stworzyła eksplozję kolorów wokół patio, które sama zaprojektowała.
Tamtego dnia także wymieniła nazwy wszystkich roślin.
– To moja ulubiona, nazywa się budleja dawida – poinformowała. – Ale bardziej lubię jej potoczną nazwę: motyli krzew.
Jak gdyby pieczętując ten przydomek, nad kępą fioletowych kwiatów uniósł się rój motyli, których skrzydełka lśniły w popołudniowym słońcu. Następna aleja pachniała różami, a kwiaty miały odcienie od śmietankowego do głębokiego różu. Dalej rosły jej ukochane lilie. A w jeszcze innym miejscu dzikie kwiaty mieszały się z dosadzonymi.
– Jeśli są ładne, to nie mogą to być chwasty – śmiała się.
Przez ogród prowadziły wysypane drobnymi kamyczkami ścieżki, nad którymi poprowadzono druciane łuki. Miały się po nich wspinać pędy jaśminu i kapryfolium i przepełniać zapachem powietrze. U podnóża jednego z łuków przycupnęła rodzina krasnali.
– Moja odrobina absurdu – mówiła o nich.
Tego dnia była tak szczęśliwa i pogodna, że dołożyłam to wspomnienie do albumu fotograficznego, który przechowywałam w pamięci. Jedynego, który przeglądałam z radością.
Następnego dnia pojechałam do centrum ogrodniczego i zamówiłam małą altankę, która miała chronić moją matkę od kaprysów aury.
– Teraz będziesz mogła cieszyć się ogrodem bez względu na pogodę – powiedziałam jej, choć wiedziałam, że nie ma przed sobą już nawet następnego lata.
Na północnoirlandzkiej ziemi, w kraju, w którym nigdy nie czuła się u siebie, stworzyła angielski wiejski ogród.
Wydobyłam to wspomnienie i poczułam wielki żal nad moją samotną matką, która stworzyła swoje życie z wyobrażeń, które w końcu stawały się jej rzeczywistością.
Jakaś część mnie cieszyła się, że byłam z nią w tym hospicjum, mimo jej słabości. W końcu mogłam spędzić z matką trochę czasu sam na sam, czasu, który – wiedziałam dobrze – kurczył się z minuty na minutę.
Tego wieczoru pomogłam jej położyć się do łóżka, zaczesałam jej włosy do tyłu i pocałowałam w czoło.
– Będę spała na fotelu przy twoim łóżku – obiecałam. – Nie odejdę nigdzie daleko.
Kiedy pielęgniarka rozdała tabletki nasenne, trzymałam matkę za rękę, małą i drobną. Skóra, żłobiona błękitnymi żyłkami, wydawała się prawie przezroczysta. Ktoś zrobił jej manicure, wypiłował paznokcie w kształt migdała i pomalował jasnoróżowym lakierem. Z poprzedniej wizyty zapamiętałam je umazane ziemią.
Kiedy zasnęła, wzięłam jedną z przywiezionych książek Mavis Cheek i poszłam do poczekalni. Czułam wszechogarniający smutek, że matka, którą kiedyś tak kochałam, umiera. Smutek, że przez te wyrządzone krzywdy, prze to, co zrobiła, nigdy nie była szczęśliwa. Czułam żal i tęsknotę za jej bliskością, której, nie licząc najwcześniejszego dzieciństwa, nie zaznałam.
Tej nocy książka pozostała nietknięta, bo straciłam kontrolę nad wspomnieniami. Wróciłam pamięcią do najdawniejszych czasów, kiedy czułam się hołubiona, chroniona i kochana, do dni, które pamiętam jako pełne słońca. Do momentu, kiedy nadeszła ciemność.
Tamto dziecko, Antoinette, przyszło do mnie w tym dziwnym czasie przed świtem, gdy brzask przegania sny, ale przytomność jeszcze nie nadchodzi. Ubrana była na szaro, a jej twarz w kolorze kości słoniowej lśniła spod hebanowej grzywki.
– Toni – wyszeptała. – Dlaczego nie pozwoliłaś mi dorosnąć?
– Zostaw mnie w spokoju – załkałam cicho, zbierając całą energię, żeby ją odepchnąć.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam wirujący w powietrzu kurz, ale gdy dotknęłam policzków, na dłoniach zostały łzy dziecka spływające po dorosłej twarzy.
– Toni – wyszeptała znów. – Opowiem ci, co się naprawdę wydarzyło. Już czas.
Wiedziałam, że Antoinette się obudziła i już jej nie powstrzymam po latach uśpienia, na które ją skazałam. Zamknęłam oczy i pozwoliłam jej przelać do mojego umysłu naszą opowiadaną szeptem historię.

Inne książki autora

Tylko nie mów mamie Tylko nie mów mamie (wydanie kieszonkowe)

Tylko nie mów mamie MAGUIRE TONI