Zapomniana cywilizacja

Zapomniana cywilizacja

Tytuł oryginału: Forgotten Civilization: The Role of Solar Outbursts in Our Past and Future
Tłumaczenie: Kamil Kuraszkiewicz
Ilość stron: 318, zdjęcia kolorowe
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 165x235
Data wydania: 2022-06-15
EAN: 9788324178391
Prehistoria i historia - kontrowersyjne teorie
Bestseller

Pojawienie się cywilizacji na Ziemi w 3 tysiącleciu p.n.e. nie było jej narodzinami, lecz odrodzeniem po globalnej zagładzie przed 12 000 lat na skutek gigantycznych rozbłysków słonecznych.

Czy w prehistorycznych megalitach zakodowane jest ostrzeżenie przed katastrofą, która może zniszczyć nasz świat?

Zaawansowana cywilizacja epoki lodowcowej poprzedzała kultury Egiptu, Mezopotamii i Indii. Z czasem ludzkość o niej zapomniała, choć wzmianki o jej rozkwicie można znaleźć w starożytnych tekstach i mitach. Ogród Edenu, relacja Platona o Atlantydzie, tablice rongorongo z Wyspy Wielkanocnej, kompleks kamiennych świątyń Göbekli Tepe, Wielki Sfinks są jej wspomnieniem.

Powodem zagłady globalnej cywilizacji sprzed 12 000 lat były rozbłyski słoneczne – zjawiska, podczas których w atmosferze Słońca emitowane są ogromne ilości energii w postaci fal elektromagnetycznych. Wywołały one wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, tsunami, pożary i ogromne powodzie. Te kataklizmy cofnęły ludzkość w rozwoju o tysiące lat.
Taką rewolucyjną tezę stawia Robert M. Schoch – jeden z najsłynniejszych obok Grahama Hancocka i Davida Hatchera Childressa kontrowersyjnych badaczy prehistorii ludzkości. Analizuje megalityczne budowle, podziemne miasta, starożytne legendy i przedstawia naukowe dowody istnienia prehistorycznej cywilizacji oraz przyczyny katastrofy, która ją zniszczyła.

W naszych czasach aktywność słoneczna wzrasta. Gigantyczny rozbłysk może się powtórzyć. Burza słoneczna uderzy w nas znowu. I unicestwi nasz świat, jeśli nie odczytamy zapisanego w megalitach ostrzeżenia z przeszłości...

Doktor ROBERT M. SCHOCH to sławny amerykański geolog i geofizyk, profesor Boston University, autor książek naukowych i popularnonaukowych. Światową sławę przyniosły mu badania geologiczne, w których dowiódł, że Wielki Sfinks powstał tysiące lat wcześniej, niż twierdzi konwencjonalna nauka...
Jest współautorem (z Robertem Bauvalem) bestsellera Tajemnica Wielkiego Sfinksa.

Rozdział 1
BŁYSKAWICZNA WYPRAWA


Jak mógłbym odmówić? Ambasador Chile (Jean-Paul Tarud-Kuborn) w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, z którym zaprzyjaźniłem się, kiedy występowałem na pierwszej Międzynarodowej Konferencji na temat Studiów nad Starożytnością w Dubaju, 29 i 30 listopada 2008 roku, zaprosił Katie (Catherine E. Ulissey, wówczas moją narzeczoną) i mnie nie tylko byśmy odwiedzili go w Santiago, ale i na krótką wyprawę na Wyspę Wielkanocną (która jest terytorium chilijskim od aneksji w 1888 roku). Szczerze mówiąc, początkowo myśl o takiej wyprawie nieco mnie niepokoiła. Z jednej strony, ten maleńki skrawek lądu jest niemal synonimem starożytnych zagadek, którym poświęciłem większą część ostatnich dwudziestu lat życia, podróżując po całym świecie, od Egiptu po Peru i Japonię. Wyspa Wielkanocna niewątpliwie znajdowała się na mojej liście miejsc od odwiedzenia. Z drugiej strony, mieliśmy spędzić na wyspie tylko 73 godziny – stanowczo za krótko, zważywszy, jak wielką odległość musielibyśmy pokonać. Co mógłbym zrobić w tak krótkim czasie? Ale Katie przekonała mnie, że powinniśmy skorzystać z okazji. A więc w drogę! Z perspektywy czasu widzę, że te 73 godziny na Wyspie Wielkanocnej zmieniły moje życie pod więcej niż jednym 
względem!
Tym, co mnie osobiście ciągnęło na Wyspę Wielkanocną, było jej oddalenie, ponieważ przypuszczałem, że mogły tam przetrwać starożytne tradycje, które w innych miejscach zanikły lub uległy przekształceniu pod wpływem kontaktu z innymi cywilizacjami i podboju. Ten maleńki trójkątny skrawek lądu (zaledwie 24,6 km długości i 12,3 km szerokości w najszerszym miejscu), odizolowany od reszty świata, nie był znany ludziom Zachodu, dopóki holenderski podróżnik Jacob Roggeveen nie dostrzegł go w Niedzielę Wielkanocną 1722 roku. Wyspa Wielkanocna jest ojczyzną zdobiących ją gigantycznych kamiennych głów i torsów zwanych moai. Jest też źródłem tajemniczych nieodczytanych glifów zapisanych na kawałkach drewna, pisma zwanego rongorongo; zachowało się tylko około 12 oryginalnych tabliczek i przedmiotów (na przykład drewniana laska), które są rozsiane po muzeach na całym świecie. Mimo wielokrotnie podejmowanych śmiałych prób – omówionych w dalszej części tej książki – pismo nie zostało do dzisiaj odczytane i stanowi jedną z największych zagadek lingwistyki. Zastanawiałem się, czy moai i teksty rongorongo mogły przechować jakąś spuściznę, rodzaj przesłania z zamierzchłej starożytno-
ści?
Wieczorem 28 grudnia 2009 roku Katie i ja wsiedliśmy na pokład samolotu do Miami, skąd polecieliśmy do Santiago w Chile. Kiedy przybyliśmy do Santiago następnego ranka, ambasador i jego żona (Valentina Troni) czekali na nas na lotnisku. Początkowo mieliśmy zatrzymać się u nich, ale ponieważ tak się złożyło, że odwiedzili ich krewni, zamieszkaliśmy u ich przyjaciela, przy czym wylewnie przepraszali nas za tę niedogodność. Był to wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ okazało się, że owym przyjacielem (który szybko stał się i naszym przyjacielem) był pochodzący z Wyspy Wielkanocnej (Rapa Nui) artysta mieszkający w Santiago, a co więcej, jego ojciec (który – o czym wtedy nie wiedzieliśmy – właśnie przebywał u niego z wizytą i wybierał się na wyprawę wraz z nami) był wcześniej gubernatorem wyspy.
Kilka następnych dni wypełniły nam wycieczki w Andy w okolicach Santiago i pochłanianie wiedzy o Wyspie Wielkanocnej. Katie i ja już od kilku miesięcy przygotowywaliśmy się do wyprawy, czytając wszystko, co wpadło nam w ręce, na temat Wyspy Wielkanocnej; byliśmy zdeterminowani wynieść z tego przeżycia jak najwięcej. Dla mnie szczególnie ekscytujący był zbiór setek starych fotografii, które pokazał nam nasz gospodarz, ponieważ mogliśmy zobaczyć liczne moai i inne starożytne kamienne konstrukcje jeszcze przed dotarciem na wyspę. Na wielu fotografiach widzieliśmy sceny z życia na wyspie w dawnych czasach. Z naukowego punktu widzenia taka dokumentacja jest bezcenna.
W wigilię Nowego Roku Katie i ja wzięliśmy udział w fantastycznym balu kostiumowym wydanym przez matkę ambasadora (która, wraz z innymi przyjaciółmi i krewnymi, dołączyła do ekspedycji na Wyspę Wielkanocną). W Nowy Rok odpoczywaliśmy i nabieraliśmy sił przed zbliżającą się wyprawą. Wczesnym rankiem w niedzielę 2 stycznia wyruszyliśmy na lotnisko w Santiago. Po pięciu godzinach lotu nad majestatycznym Pacyfikiem wylądowaliśmy na Wyspie Wielkanocnej o 13 lokalnego czasu.
Trzy następne dni były dzikie, szalone i cudowne. Lot na magicznym dywanie, jak mawia Katie. Kiedy wspominam tę wyprawę lub przeglądam tysiące fotografii stamtąd, nie jestem pewien, jak udało nam się tyle zrobić. Zjeździliśmy wyspę od krańca do krańca małym prywatnym busem, mając za przewodnika innego byłego gubernatora, który był także wybitnym archeologiem i znawcą Rapa Nui. Moai i ahu (platformy, na których stoi część moai) okazały się jeszcze bardziej niesamowite i zachwycające, niż sobie wyobrażałem, czytając o nich i oglądając zdjęcia. Z czasem nauczyłem się, że nic nie może zastąpić zobaczenia na własne oczy – i utwierdzałem się w tym przekonaniu w czasie każdej podróży, czy to w nowe miejsce (jakim była dla mnie wówczas Wyspa Wielkanocna), czy w dobrze znane (tak czuję się dziś w wielu częściach Egiptu). Ale to nie tylko moai wywarły na mnie wrażenie, ponieważ są one jednym z wielu elementów składających się na niezwykły, pierwotny krajobraz wyspy. Są też kamieniołomy, w których wykuwano moai, liczne petroglify (ryty naskalne, wiele z nich przedstawia dziwnych „ludzi ptaki”) oraz niskie kamienne konstrukcje o grubych murach („domy” w kamiennej wiosce i centrum ceremonialnym Orongo na południowo-zachodnim krańcu wyspy), kulisty kamień zwany pępkiem świata, naturalne jaskinie rozsiane po całej wulkanicznej wyspie, starożytne kaldery wulkaniczne i oczywiście tajemnicze pismo rongorongo. Pod wieloma względami było tego zbyt dużo, by wszystko pojąć w trzy dni, dlatego postanowiłem, że będę po prostu chłonął, a zrozumieć postaram się 
później.
Pragnienie zrozumienia świata jest tym, co pcha mnie naprzód. Staram się nie przyjmować bezkrytycznie łatwych odpowiedzi. Badając tak zwane starożytne tajemnice, przekonałem się, że czasami wcale nie są tajemnicze, ponieważ czasami dane są błędnie interpretowane (albo wręcz fałszowane), zaś w innych przypadkach konwencjonalne wyjaśnienia przesłaniają autentyczne tajemnice.
Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że to ostatnie zdarza się aż nazbyt często, zwłaszcza w sytuacji, gdy zawoalowane grupy interesu uważają, że muszą chronić status quo (zajmiemy się tą sprawą dokładniej w dalszej części). W przypadku Wyspy Wielkanocnej szybko zdałem sobie sprawę, że standardowe wyjaśnienia archeologów – jakoby wyspa została po raz pierwszy skolonizowana około 1500 lat temu przez Polinezyjczyków, którzy ustawili moai, wyrzeźbili petroglify, niszcząc przy tym środowisko ekologiczne wyspy do tego stopnia, że Europejczycy zastali na niej w 1722 roku już tylko garstkę zubożałych mieszkańców – są z gruntu błędne.
Jestem z wykształcenia geologiem (uzyskałem doktorat z geologii i geofizyki w Yale w 1983 roku); studiując zróżnicowany poziom wietrzenia i erozji oraz warstwy osadów nagromadzonych wokół moai (niektóre z nich tkwiły w osadach do głębokości sześciu metrów), szybko nabrałem przekonania, że standardowa teoria jest w najlepszym razie mało prawdopodobna. Wysokość osadów wokół niektórych moai świadczy, że muszą liczyć znacznie więcej niż 1500 lat. A jakie było przeznaczenie niskich, kamiennych budowli o grubych ścianach, dziwnie przypominających współczesne bunkry lub schrony? Dlaczego rdzenna ludność mieszkała czasami w naturalnych jaskiniach? Co z legendami o olbrzymach żyjących w dawnych czasach na wyspie? I – co może najbardziej tajemnicze – co znaczą teksty rongo-
rongo?
Takie pytania zadawaliśmy sobie, zwiedzając wyspę, ale nie mieliśmy gotowych odpowiedzi (wszystkie te sprawy będę omawiał w dalszej części książki). Ale co do jednego nie mieliśmy wątpliwości – że zupełnie nie przekonują nas niektóre z konwencjonalnych wyjaśnień. Na przykład czy rzeźbienie moai, rzekomo w ramach kultu przodków, naprawdę było pracą wymyśloną przez przywódców plemiennych, aby masy były czymś zajęte i zadowolone, aby związać społeczeństwo i zażegnać ryzyko rozruchów? Czy rongorongo było tylko XVIII-wieczną imitacją europejskiego pisma? Gdyby tak było, to teksty rongorongo liczyłyby w najlepszym razie kilkaset lat i nie miałyby większego znaczenia – byłyby jedynie efektem „dziecinnego” naśladowania Europejczyków przez „prymitywnych” wyspiarzy. A co, jeśli mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej byli w rzeczywistości strażnikami i opiekunami starożytnych skarbów? Zachodni przedstawiciele konwencjonalnej archeologii i ich wykształceni na Zachodzie koledzy z Rapa Nui z punktu odrzucają takie przypuszczenia (moim zdaniem podnoszące status wyspy) jako całkowicie fantastyczne.
Niezależnie od poznawania archeologicznych cudów Wyspy Wielkanocnej, staraliśmy się chłonąć współczesną i tradycyjną atmosferę Rapa Nui na tyle, na ile było możliwe w ciągu trzech dni. Miałem zaszczyt poznać obecnego gubernatora. Zobaczyliśmy „tradycyjny” występ taneczny (szczerze mówiąc, nie jestem pewien, na ile był on tradycyjny, ponieważ rdzenna kultura Wyspy Wielkanocnej została zatarta w wyniku kontaktu z Europejczykami, a później odtwarzano ją, głównie na podstawie importowanych polinezyjskich wzorców). Jedliśmy miejscowe potrawy. Wynajęliśmy małą motorówkę i popłynęliśmy wokół wyspy. Udało mi się nawet zejść na chwilę na maleńką przybrzeżną wysepkę, choć skąpałem się przy tym w Pacyfiku, gdy większa fala uderzyła w łódź. Chciałem tam na własne oczy zobaczyć dziewicze wulkaniczne skały i starożytną jaskinię.
Z bardziej osobistych spraw – Kate i ja wzięliśmy ślub na Wyspie Wielkanocnej, i to dwukrotnie! Po południu w poniedziałek 2 stycznia 2010 roku w obecności ambasadora, dwóch byłych gubernatorów i przedstawiciela wyspiarskiej starszyzny odbyła się cywilna ceremonia w odpowiednim chilijskim urzędzie na wyspie. Potem wyruszyliśmy oglądać kolejne moai i stanowiska archeologiczne. Wieczorem tego samego dnia pobraliśmy się ponownie, tym razem w tradycyjnej ceremonii odprawionej przez tego samego przedstawiciela starszyzny, który uczestniczył w naszym cywilnym ślubie. Pożyczyliśmy tradycyjne kostiumy ozdobione piórami. Skórę ozdobiono nam malunkami wykonanymi farbami z mułu i minerałów występujących na wyspie, dostaliśmy pierzaste nakrycia głowy. Ja mogłem z tej okazji włożyć starą pelerynę z kory drzewa, przekazywaną synom przez ojców od pięciu pokoleń. Ślub wzięliśmy boso, jak zawsze marzyliśmy, w kontakcie z Ziemią, naszą Ziemią, i pod otwartym niebem – w łączności z kosmosem. Nie znając języka Rapa Nui, nie rozumieliśmy ani słowa z całej ceremonii, a jednak jej sens do nas docierał. Po ceremonii urządzono ucztę na naszą cześć. To było magiczne przeżycie. Na zawsze pozostaniemy wdzięczni za okazaną nam gościnność i otwarte serca. Mieliśmy wyjątkowy zaszczyt być pierwszą parą, która wzięła ślub na Rapa Nui 
w 2010 roku.
We wtorek rano – w ostatnim dniu naszego pobytu na wyspie – odwiedziliśmy Museo Antropológico Padre Sebastián Englert, przechowujące mnóstwo fantastycznych i, moim zdaniem, zagadkowych artefaktów pochodzących z wyspy, wśród nich dziwne, małe żeńskie moai wyrzeźbione z bazaltu. Potem, mając już wcześniej spakowane bagaże, pojechaliśmy na lotnisko, by złapać popołudniowy lot do Santiago. W Santiago przesiedliśmy się na samolot do Nowego Jorku, a stamtąd polecieliśmy do Bostonu i po południu 6 stycznia 2010 roku znaleźliśmy się z powrotem w domu.
To była niezwykle wyczerpująca podróż. Byliśmy szczęśliwi, ale zmęczeni. Lecąc do Stanów Zjednoczonych, nie miałem wątpliwości, że warto było podjąć ten trud. Katie miała rację, namawiając mnie, byśmy polecieli. Ale dopiero po powrocie zdałem sobie sprawę, jak bardzo pożyteczna była ta wyprawa. Nie tylko pobraliśmy się w jednym z najbardziej egzotycznych miejsc na ziemi, w czasie autentycznej miejscowej ceremonii, nie tylko zobaczyliśmy na własne oczy archeologiczne tajemnice, ale 73 godziny spędzone na wyspie pozwoliły mi jeszcze raz przeanalizować i uporządkować dwie dekady przemyśleń o powstaniu i upadku starożytnych cywilizacji. Uświadomiłem sobie to wszystko mniej więcej dwa tygodnie po powrocie z Wyspy Wielkanocnej, dzięki jednej celnej uwadze poczynionej przez 
Katie.
Pewnego wieczoru, gdy wciąż jeszcze byłem oszołomiony wszystkim, co zobaczyłem na Wyspie Wielkanocnej – a przy tym rozmyślałem o starożytnych zagadkach i ich nieprzekonujących konwencjonalnych wyjaśnieniach – Katie zaproponowała, abyśmy ponownie obejrzeli film Symbols of an Alien Sky (Symbole obcego nieba) (Talbott 2009; patrz także: Talbott i Thornhill 2005). Jedna z jego części jest poświęcona pracy Anthony’ego L. Peratta, fizyka plazmowego związanego z laboratorium Los Alamos w Nowym Meksyku, który zainteresował się petroglifami (Peratt 2003). Znałem już wcześniej prace Peratta, a nawet miałem kiedyś okazję poznać go na konferencji. Mówiąc najprościej (zajmiemy się jego teoriami bardziej szczegółowo w dalszej części tej książki), Peratt zauważył, że wiele petroglifów na całym świecie wydaje się przedstawiać kształty, jakie mogły być widoczne na niebie, gdyby w starożytności doszło do wielkiego rozbłysku słonecznego – wyrzutu plazmy (zjonizowanych cząsteczek) oraz związanych z nim zjawisk elektrycznych i magnetycznych. Gdyby Słońce wyrzuciło w naszym kierunku wielką kulę plazmy, miałoby to smutne konsekwencje dla całej Ziemi, łącznie z wszelkimi formami życia na naszej planecie, której powierzchnia zostałaby dosłownie usmażona falami elektrycznymi. Nic podobnego nie wydarzyło się w czasach nowożytnych, chociaż mniejsze wyładowania plazmowe, zwane koronalnymi wyrzutami masy (CME), są normalną cechą aktywności dzisiejszego Słońca. Ja jednak, jako geolog, wiedziałem, że w przeszłości Słońce miało okresy znacznie silniejszej aktywności, z których jeden przypadał na koniec ostatniej epoki lodowcowej (około 9700 lat p.n.e.). Peratt i jego koledzy przypuszczali, że w starożytności mogło dojść do silnego rozbłysku słonecznego, choć nie wskazali żadnej konkretnej daty. Nie wzięli też pod uwagę jeszcze jednej bardzo ważnej rzeczy.
Kiedy oglądaliśmy film, Katie zauważyła – była to prosta, lecz niezwykle istotna obserwacja – że glify rongorongo są uderzająco podobne do petroglifów, które zdaniem Peratta przedstawiają wyładowania plazmowe i wywołane przez rozbłyski słoneczne zjawiska widoczne na starożytnym niebie. Czy rongorongo może być tekstem – można rzec naukowym – który opisuje szczegółowo, co działo się na niebie w zamierzchłej przeszłości? Czy mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej mogli być strażnikami starożytnej, dawno zapomnianej wiedzy?
Poczułem się jak rażony piorunem – albo wyładowaniem plazmowym. Wszystkie elementy układanki, oderwane od siebie wątki, które starałem się śledzić przez całe lata, nagle zaczęły same wskakiwać we właściwe miejsca. Moje badania nad datowaniem Sfinksa (szczegółowo omówione w rozdziale 2) wskazują, że cywilizacja i wysoko rozwinięta kultura istniała tysiące lat wcześniej, niż zakładają przedstawiciele głównego nurtu archeologii. To samo wydaje się dotyczyć najstarszych moai z Wyspy Wielkanocnej, które mogą być o tysiące lat starsze, niż się powszechnie przyjmuje. Kilka miesięcy po wyprawie na Wyspę Wielkanocną Katie i ja znaleźliśmy się w Turcji, gdzie oglądaliśmy niewiarygodnie zaawansowane i niewiarygodnie starożytne – liczące niemal 12 000 lat – stanowisko Göbekli Tepe, które potwierdza moje wnioski dotyczące wieku najstarszej cywilizacji. Ale zawsze nasuwało się pytanie, co stało się z tą starożytną, zaginioną cywilizacją? Dlaczego zostało po niej tak mało śladów?
Pod wpływem odkrycia dokonanego przez Katie w ciągu kilku tygodni po naszym powrocie wszystkie elementy, które studiowałem od tak dawna, zaczęły się układać w logiczną całość – zupełnie nową historię o starożytnej, dawno zapomnianej cywilizacji. Nie jest to jeszcze jedna opowieść o zaginionych kontynentach i zaawansowanych technologicznie istotach jak z filmów science fiction, luźno bazująca na nadinterpretacji kilku starożytnych mitów i legend. Historia ta opiera się na świadectwach, jakich dostarcza współczesna geologia, geofizyka, klimatologia, astrofizyka, archeologia, mitologia porównawcza i wiele innych dziedzin nauki. Jak zobaczymy, kataklizmy, które wydarzyły się ponad 10 000 lat temu, ścierając z powierzchni ziemi tę wczesną, zapomnianą cywilizację, mogą się wkrótce powtórzyć. Co więcej, starożytne ludy mogły wiedzieć o świecie i kosmosie coś, co od tamtych czasów popadło w zapomnienie. Ale jeśli uda nam się wyzwolić z okowów konwencjonalnych opinii i teorii, być może odzyskamy tę niezwykle istotną wiedzę.
Niniejsza książka jest poświęcona tym i pokrewnym tematom. Nasza historia sięga w zamierzchłą przeszłość i w przyszłość. Musimy zrozumieć liczne wątki materiału dowodowego, które łącznie splatają się w zupełnie nowy obraz początków cywilizacji, historii starożytnej i naszej przyszłości, a także dynamiki planety, na której żyjemy. To naprawdę wielka układanka, składająca się z wielu elementów. Zaczniemy od kluczowego – Wielkiego Sfinksa.