Pamiętniki Wampirów. Księga 1

Pamiętniki Wampirów. Księga 1

Ilość stron: 504
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2023-08-08
EAN: 9788324182497
Young Adult
Bestseller

Jedna z najbardziej popularnych serii młodzieżowych powraca!

Dwa wampiry.
Dwaj nienawidzący się bracia.
I piękna dziewczyna, której obaj pragną...

Elena: piękna i popularna, może mieć każdego chłopaka.
Stefano: tajemniczy i mroczny, wydaje się jedynym chłopakiem odpornym na wdzięki Eleny.
Damon: seksowny, niebezpieczny i opętany żądzą zemsty na Stefano, bracie, który go zdradził.
Połączy ich uczucie, które może się okazać równie zabójcze jak blask słońca…

L. J. SMITH zasłynęła bestsellerowymi Pamiętnikami wampirów na długo przed tym, zanim pomysł o miłości dziewczyny i wampira pojawił się w Zmierzchu. Na ich podstawie powstał serial telewizyjny, emitowany nieprzerwanie również w Polsce od 2009 roku. Pamiętniki wampirów sprzedano na świecie w ponad 5 000 000 egzemplarzy.

PRZEBUDZENIE

Rozdział 1

4 września
Drogi pamiętniku,
Dzisiaj stanie się coś strasznego.
Sama nie wiem, dlaczego to napisałam. To jakiś obłęd. Przecież nie mam żadnych powodów do niepokoju, za to mnóstwo, żeby się cieszyć, ale…
Siedzę tu o 5.30 rano, całkiem przytomna i przestraszona. Wciąż sobie tłumaczę, że czuję się rozbita, bo jeszcze się nie przyzwyczaiłam do różnicy czasu między Francją a domem. Ale to nie wyjaśnia, dlaczego jestem tak przerażona. I zagubiona.
To dziwne uczucie ogarnęło mnie przedwczoraj, 
kiedy ciocia Judith, Margaret i ja wracałyśmy z lotniska. Samochód skręcił w naszą ulicę i nagle pomyślałam: Mama i tata czekają na nas w domu. Założę się, że siedzą na werandzie albo wyglądają z salonu przez okno. Na pewno bardzo za mną tęsknili.
Wiem. To brzmi zupełnie idiotycznie.
Ale nawet kiedy zobaczyłam dom i pustą werandę, to uczucie nie zniknęło. Wbiegłam po stopniach i próbowałam otworzyć drzwi, a potem zastukałam. A gdy ciocia Judith otworzyła drzwi, wpadłam do środka i po prostu stanęłam w holu, nasłuchując, jakbym się 
spodziewała, że mama zejdzie po schodach albo tata zawoła do mnie z gabinetu.
Wtedy właśnie ciocia Judith z głośnym łomotem postawiła walizkę na podłodze za moimi plecami, westchnęła z głębi serca i powiedziała: Jesteśmy w domu. Margaret się roześmiała, a mnie ogarnęło najpaskudniejsze uczucie, jakie mi się przytrafiło w życiu. Jeszcze nigdy nie czułam się tak kompletnie i całkowicie nie 
na miejscu.
Dom. Jestem w domu. Dlaczego to brzmi jak kłamstwo?
Urodziłam się tutaj, w Fell’s Church, i od zawsze mieszkam w tym domu. Odkąd pamiętam. To moja stara, dobrze znana sypialnia, ze śladem przypalenia na podłodze tam, gdzie z Caroline w piątej klasie usiłowałyśmy popalać papierosy i o mało nie zakaszlałyśmy się na śmierć. Kiedy spojrzę przez okno, widzę wielki pigwowiec, na który Matt z kumplami wspięli się, żeby 
się wkręcić na moją urodzinową imprezę piżamową dwa lata temu. To moje łóżko, mój fotel, moja toaletka.
Ale w tej chwili wszystko wygląda dziwnie, zupełnie jakbym nie należała do tego miejsca. A najgorsze, że czuję, że jest takie miejsce, do którego należę, tylko zwyczajnie nie umiem go odnaleźć.
Wczoraj byłam zbyt zmęczona, żeby pójść na rozpoczęcie roku szkolnego. Meredith odebrała za mnie plan lekcji, ale nawet nie chciało mi się rozmawiać z nią przez telefon. Ktokolwiek dzwonił, ciocia informowała go, że jestem zmęczona po podróży samolotem i że poszłam spać. Ale przy kolacji przyglądała mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
Dzisiaj muszę zobaczyć się ze wszystkimi. Mamy się spotkać na parkingu pod szkołą. Czy to dlatego 
się boję? Czy właśnie oni mnie przerażają?

Elena Gilbert przerwała pisanie. Spojrzała na ostatnią linijkę, a potem pokręciła głową. Pióro zawisło nad niewielkim notesem w błękitnej aksamitnej oprawie. Nagłym gestem uniosła głowę i cisnęła i pióro, i notes w stronę wykuszowego okna. Odbiły się od framugi i spadły na wyściełaną ławeczkę we wnęce.
To wszystko było kompletnie bez sensu.
Od kiedy to ona, Elena Gilbert, boi się spotykać ze znajomymi? Od kiedy w ogóle się czegoś boi? Wstała i gniewnie wsunęła ręce w rękawy czerwonego jedwabnego kimona. Nie zerknęła w ozdobne wiktoriańskie lustro nad komodą z wiśniowego drewna. Wiedziała, co w nim zobaczy. Elenę Gilbert, czadową, szczupłą blondynkę, maturzystkę, dziewczynę, która zawsze ma najfajniejsze ciuchy, której pragnął każdy chłopak i którą każda inna dziewczyna chciałaby być. Dziewczynę, która w tej chwili miała nachmurzoną minę i ściągnięte usta. A to było do niej zupełnie niepodobne.
Gorąca kąpiel, kawa i dojdę do siebie, pomyślała. Poranny rytuał mycia i ubierania koił nerwy. Bez pośpiechu przeglądała nowe ciuchy kupione w Paryżu. Wreszcie wybrała bladoróżowy top i białe lniane szorty – to połączenie sprawiało, że wyglądała jak deser lodowy z malinami. Hm… smakowicie, pomyślała, a lustro pokazało jej odbicie dziewczyny z tajemniczym uśmiechem na ustach. Wcześniejsze obawy gdzieś znikły.
– Eleno! Gdzie jesteś? Spóźnisz się do szkoły! – Z dołu dobiegło niewyraźne wołanie.
Jeszcze raz przeciągnęła szczotką po jedwabistych włosach i związała je ciemnoróżową wstążką. A potem złapała plecak i zeszła po schodach.
W kuchni czteroletnia Margaret jadła przy stole płatki, a ciocia Judith przypalała coś na kuchence. Ciocia była kobietą, która zawsze wyglądała, jakby ją coś zdenerwowało. Miała miłą szczupłą twarz i miękkie jasne włosy, niedbale zaczesane do tyłu. Elena cmoknęła ją w policzek.
– Dzień dobry wszystkim. Przepraszam, ale nie mam czasu na śniadanie.
– Ależ Eleno, nie możesz wychodzić bez jedzenia. Po­trzebujesz białka…
– Przed szkołą kupię sobie pączka – odparła rześko. Pocałowała Margaret w ciemnoblond czuprynkę i ruszyła do wyjścia.
– Eleno…
– Po szkole pójdę pewnie do Bonnie albo Meredith, więc nie czekajcie z obiadem. Na razie!
– Eleno…
Ale Elena już stała przy frontowych drzwiach. Zamknęła je za sobą, odcinając się od odległych protestów cioci Judith, i wyszła na frontową werandę.
Przystanęła.
Znów dopadło ją paskudne przeczucie. Niepokój, lęk. I pewność, że stanie się coś okropnego.
Maple Street była pusta. Wysokie wiktoriańskie domy wyglądały dziwnie, jakby w środku były puste. Zupełnie jak domy na jakimś porzuconym planie filmowym. Wydawało się, że nie ma w nich ludzi, za to w środku siedzi mnóstwo dziwnych istot obserwujących okolicę.
To było to. Coś ją obserwowało. Niebo w górze nie było błękitne, ale mleczne i matowe jak olbrzymia, odwrócona do góry dnem miska. W powietrzu panowała duchota. Elena czuła, że ktoś jej się przypatruje.
Pomiędzy gałęziami rosnącego przed domem wielkiego pigwowca dostrzegła coś ciemnego.
Wrona. Tkwiła tam równie nieruchomo, jak otaczające ją żółknące liście. Ptak wpatrywał się w nią z uwagą.
Nie, to śmieszne, pomyślała Elena. Ale nie mogła się uwolnić od dziwnego uczucia. To była największa wrona, jaką widziała w życiu, dorodna i lśniąca. Na czarnych piórach światło rysowało małe tęcze. Dziewczyna dostrzegła wszystkie szczegóły: ostre, ciemne szpony, ostry dziób, jedno połyskliwe czarne oko.
Ptak siedział nieruchomo. Równie dobrze mógł to być woskowy model. Ale przyglądając mu się, Elena poczuła, że zaczyna się powoli oblewać rumieńcem, że gorąco ogarnia jej szyję i policzki. Bo ta wrona… gapiła się na nią. Patrzyła na nią tak, jak patrzyli chłopcy, kiedy miała na sobie kostium kąpielowy albo przejrzystą bluzkę. Ptak rozbierał ją oczami.
Rzuciła plecak na ziemię i podniosła kamień leżący obok podjazdu.
– Wynoś się stąd! – krzyknęła, a głos drżał jej z gniewu. – No już! Wynocha! – Z ostatnim słowem cisnęła kamieniem.
Z drzewa posypały się liście. Wrona wzbiła się w powietrze, cała i zdrowa. Skrzydła miała wielkie, hałasu mogły narobić za całe stado wron. Elena przykucnęła, przerażona, gdy ptak zapikował tuż nad jej głową, a podmuch skrzydeł potargał jej jasne włosy.
Ale wrona znów wzbiła się w powietrze i zatoczyła koło. Jej czarna sylwetka kontrastowała z białym jak papier niebem. A później, z pojedynczym ostrym skrzeknięciem, odleciała w stro­nę lasów.
Elena powoli się wyprostowała, a potem rozejrzała wkoło zawstydzona. Nie mogła uwierzyć, że zrobiła coś takiego. Teraz, kiedy ptak zniknął, niebo znów wydawało się normalne. Lekki wietrzyk poruszał liśćmi. Wzięła głęboki oddech. W którymś z domów otworzyły się drzwi i grupka dzieci wybiegła ze śmiechem na zewnątrz.
Uśmiechnęła się do nich i jeszcze raz odetchnęła. Ulga zalała ją jak promienie słońca. Jak mogła tak niemądrze się zachować? To był piękny dzień, pełen obietnic. Nic złego się nie stanie!
Oczywiście pomijając to, że za moment spóźni się do szkoły. A cała paczka będzie czekała na nią na parkingu.
Zawsze mogę im powiedzieć, że się zatrzymałam, żeby rzucać kamieniami w podglądacza, pomyślała i o mało nie zaczęła chichotać. Ale by się zdziwili.
Nie oglądając się na pigwowiec, ruszyła ulicą, jak mogła najszybciej.
Wrona wylądowała w koronie potężnego dębu. Stefano powoli uniósł głowę. Zobaczył, że to tylko ptak, i się odprężył.
Zerknął w dół, na trzymany w dłoniach nieruchomy jasny kształt i poczuł, że twarz mu się wykrzywia z żalu. Nie chciał go zabijać. Gdyby zdawał sobie sprawę, że jest aż tak głodny, zapolowałby na coś większego. To właśnie go przerażało, nigdy nie wiedział, jak silny okaże się głód ani co będzie musiał zrobić, żeby go zaspokoić. Miał szczęście, że tym razem zabił tylko królika.
Stał pod wiekowymi dębami, a słońce przeświecające przez liście padało na jego kręcone włosy. W dżinsach i T-shircie Stefano wyglądał dokładnie tak jak każdy zwyczajny chłopak ze szkoły średniej.
Ale nim nie był.
Przywędrował tu, w sam środek lasu, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć, żeby się pożywić. Teraz uważnie oblizywał wargi, żeby nie zostały na nich żadne ślady. Nie chciał ryzykować. I tak będzie mu trudno udawać, że jest kimś innym.
Przez chwilę się zastanawiał, czy nie powinien dać sobie spokoju. Może lepiej wracać do Włoch, do kryjówki. Skąd w ogóle pomysł, że uda mu się znów dołączyć do świata rządzonego dziennym światłem?
Ale zmęczyło go życie w mroku. Miał dosyć ciemności i istot, które w niej żyły. Ale najbardziej ze wszystkiego męczyła go samotność.
Nie wiedział, dlaczego zdecydował się na Fell’s Church w stanie Wirginia. Jak dla niego to było młode miasto – najstarsze budynki postawiono jakieś sto pięćdziesiąt lat temu. Ale nadal żyły tu wspomnienia i duchy wojny secesyjnej, równie żywe jak supermarkety i sieci fast foodów.
Stefano rozumiał szacunek dla przeszłości. Pomyślał, że uda mu się polubić ludzi z Fall’s Church. I może – być może – znajdzie tu dla siebie miejsce.
Oczywiście, nigdy się nie doczeka całkowitej akceptacji. Na samą myśl wargi wykrzywił mu gorzki uśmiech. Wiedział, że na coś takiego nie może liczyć. Nigdy nie znajdzie miejsca, gdzie mógłby w pełni przynależeć, gdzie mógłby naprawdę być sobą.
Chyba że zdecyduje się na świat cienia…
Odepchnął od siebie tę myśl. Wyrzekł się mroku, zostawił go za sobą. Wymazywał te wszystkie długie lata i zaczynał od nowa. Dzisiaj.
Zorientował się, że nadal trzyma królika. Położył go łagodnie na posłaniu z dębowych liści. W oddali, zbyt daleko, żeby dosłyszały to ludzkie uszy, usłyszał lisa.
Chodź, polujący bracie, pomyślał ze smutkiem. Czeka na ciebie śniadanie.
Zarzucając kurtkę na ramię, dostrzegł wronę, która wcześniej zakłóciła mu spokój. Nadal siedziała na gałęzi dębu. Wydawało się, że go obserwuje. Było w tym ptaku coś złego.
Chciał wysłać sondującą myśl, żeby sprawdzić zwierzę, ale się powstrzymał. Pamiętaj o obietnicy, pomyślał. Nie będę używał mocy, o ile nie okaże się to absolutnie konieczne.
Poruszał się prawie bezszelestnie mimo leżących na ziemi opadłych liści i suchych gałązek. Zawrócił na skraj lasu. Tam gdzie zostawił zaparkowany samochód. Obejrzał się za siebie, tylko raz. Wrona sfrunęła z gałęzi i usiadła na króliku.
W geście, jakim rozpostartymi skrzydłami nakryła biały bezwładny kształt, kryło się coś złowieszczego i triumfalnego. Stefano poczuł, że ścisnęło go w gardle, i o mało nie zawrócił, żeby odpędzić ptaka. Ale przecież wrona ma takie samo prawo pożywić się królikiem, jak lis, pomyślał.
Takie samo prawo jak on.
Jeśli jeszcze raz natknę się na tego ptaka, zajrzę do jego umysłu, zdecydował. Odwrócił się i szybko ruszył przez las, zaciskając szczęki. Nie chciał się spóźnić do szkoły.