Miasto, które nie istniało

Miasto, które nie istniało

Tytuł oryginału: Black Sun
Tłumaczenie: Agnieszka Kowalska, Kamil Kuraszkiewicz
Ilość stron: 400
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2023-09-29
EAN: 9788324182411
Kryminał, thriller, sensacja
Bestseller

Oparty na faktach bestseller ujawniający – tak jak serial Czarnobyl – przerażające tajemnice Związku Radzieckiego.
Fascynujące… i zatrważająco autentyczne. FREDERICK FORSYTH

W mieście, które nie istniało w Związku Radzieckim, stworzono współczesny armagedon…
Rok 1961. Głęboko w lasach środkowej Rosji ukryte jest miasto, którego nie ma na żadnej mapie: Arzamas-16.
Naukowcy, technicy i inżynierowe pracują tu nad zbudowaniem najpotężniejszej broni nuklearnej, jaką świat miał kiedykolwiek zobaczyć – tysiące razy potężniejszej od bomby zrzuconej na Hiroszimę.

Dziesięć dni przed testem bomby młody fizyk zostaje znaleziony martwy. Jego ciało zawiera radioaktywną truciznę w ilości, która wystarczyłaby do uśmiercenia tysięcy ludzi. Władze Arzamasu są przekonane, że było to samobójstwo – chcą pozbyć się ciała i zapomnieć o całym wydarzeniu.

Jednak kogoś w Moskwie zaniepokoiło to, co dzieje się w tym dziwnym, odciętym od świata miejscu. Major Aleksander Wasin – oficer KGB – zostaje wysłany do Arzamasu w celu zbadania sprawy. To, co znajduje na miejscu, nie przypomina niczego, z czym zetknął się do tej pory... Będzie musiał się zmierzyć z najtęższymi umysłami Związku Radzieckiego: ekscentrykami, patriotami i dysydentami, którzy – ponieważ ich praca ma tak kluczowe znaczenie dla państwa – cieszą się wolnością; mogą myśleć, żyć i kochać tak, jak im się podoba.
W Arzamasie nic nie może stanąć na przeszkodzie realizacji projektu. Nawet morderstwo…

OWEN MATTHEWS jest historykiem, autorem uznanych i nagradzanych książek historycznych, które przetłumaczono na blisko 30 języków. Został nominowany do nagrody Guardian First Book Award, John Creasey „New Blood” Dagger Award i Orwell Prize for Political Writing.

PROLOG

Syreny alarmu przeciwlotniczego rozległy się o świcie. Głośniki zamontowane na ulicznych latarniach, w korytarzach kwater i koszar oraz w holach laboratoriów i warsztatów rozsiewały falujący jęk po pogrążonym we śnie miasteczku. Odbijał się od kościelnej dzwonnicy na placu Lenina, płosząc gołębie, które wzbijały się w szare październikowe niebo. Ptaki krążyły nad dachami domów starego centrum miasta, nad nowymi parkami i blokami mieszkalnymi, nad wieżyczkami strażniczymi i trzema kręgami ogrodzenia z kolczastego drutu. W końcu zniknęły nad ciemnym lasem, który otaczał tajne miasto Arzamas-16 niczym morze.
W głównej sali maszyn tokarki zwalniały, ich wycie przechodziło w warkot. Długie fluorescencyjne lampy gasły, mechanicy mrugali, dostosowując wzrok do porannego światła, które sączyło się przez szklany dach. W szwalni spadochronów igły zatrzymały się tuż przed rozpostartymi palcami szwaczek. Kobiety prostowały zesztywniałe plecy, zadowolone z cotygodniowego ćwiczebnego alarmu, który wcześniej zakończył ich nocną zmianę. W kreślarni senni młodzi inżynierowie odsunęli pleksiglasowe linijki i ekierki na brzeg stołów kreślarskich, powkładali zwinięte plany do długich azbestowych tub i zbiegli po schodach w stronę rzędu ogniotrwałych sejfów.
Pięćdziesiąt merów pod nimi oddział zaspanych żołnierzy zajmował stanowiska przy głównym bunkrze. Z bunkra wychodzili ludzie w białych kitlach, rozmawiając i poklepując się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów i zapałek. Za nimi można było zobaczyć równe rzędy ołowianych pojemników starannie ustawionych w boksach, wielką stalową półkulę ze sterczącymi drutami, jakieś metalowe naczynia wielkie jak wanny. Kiedy ostatni z naukowców wyszedł, żołnierze zatrzasnęli za nimi stalowe hermetyczne drzwi. Dowódca zamknął zasuwy z cichym szczękiem.
W ściśle tajnym bunkrze, ukrytym głęboko w trzewiach Wszechzwiązkowego Instytutu Naukowo-Badawczego Fizyki Eksperymentalnej, w zupełnej ciszy i ciemności stała bomba zwana RDS-220.

Fiodor Pietrow leżał nieruchomo w przesiąkniętej krwią pościeli. Jękliwy dźwięk alarmu przeciwlotniczego z trudem docierał na obrzeża jego świadomości. Całą noc nurzał się w morzu bólu, szarpany nudnościami. Płynny ogień pochłaniał jego ciało.
Teraz Pietrow zobaczył światło. Światło ma masę i wywiera nacisk. Fizyczny nacisk – lekki, lecz mierzalny – na skórę jego twarzy, sącząc się strumieniem z powierzchni słońca. Próbował się unieść ku niemu, ale młode ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zmusił się, by poruszyć ręką. Drgając spazmatycznie, sunęła wzdłuż torsu. Jego twarz przylgnęła do poduszki. Palce napotkały lepką, włóknistą masę pod policzkiem, zacisnęły się na niej i uniosły odrobinę przed zamglone oczy. Jasne włosy, które wypadły mu w ciągu nocy, posklejane krwią i wymiocinami.
– Ale przecież nie mogę umrzeć – Pietrow usłyszał swój własny głos. – Jeśli umrę, nigdy się nie dowiem.
Opuścił bezwładnie rękę. Ogarnęła go ciemność.
Śnił o ogniu, pochłaniającym cały świat we wściekłym huraganie. Widział dumne wieże Kremla wyrywane z fundamentów, rozpadające się w ziguraty pyłu. Widział gotujące się morza i lasy wybuchające ogniem. Cała ziemia płonęła, na jego rozkaz.
Przed oczami stanęły mu twarze nauczycieli, przyjaciół i znajomych. Kłócili się między sobą, ale on nie rozumiał, co mówią. Zagubiony w głębi samego siebie Pietrow czuł, jak świat wokół niego rozpuszcza się i rozpływa. Ciało, które tak boleśnie trzymało się go przez całą noc, w końcu odpadło. Jego duch się uwolnił i z zawrotną prędkością wzbijał w przestrzeń, smagany zimnym wiatrem.
Syrena ucichła. Wraz z nią zatrzymało się słabe ludzkie serce Fiodora Pietrowa.

 


Część pierwsza
MIASTO, które nie istnieje

Co mamy na myśli mówiąc o „rozumieniu” czegoś? Możemy sobie wyobrazić, że ten skomplikowany układ poruszających się rzeczy, który stanowi świat, jest czymś w rodzaju wielkiej partii szachów rozgrywanej przez bogów, a my obserwujemy rozgrywkę. Nie wiemy, jakie są reguły gry. Możemy tylko patrzeć, jak gra się toczy.
Richard Feynman


Rozdział 1
Piątek, 21 października 1961
Dziewięć dni do testu
I
Pociąg zahamował gwałtownie, wytrącając Aleksandra Wasina z drzemki w niewygodnej pozycji. W przeciwległym kącie przedziału partyjniak o poszarzałej twarzy, który podróżował z nim od Moskwy nie mówiąc ani słowa, spał dalej z rękoma złożonymi na piersi.
Na zewnątrz rozpościerała się cicha, bezksiężycowa jesienna noc. Pociąg zatrzymał się na ziemi niczyjej, zamkniętej między dwiema długimi ścianami drutu kolczastego, oświetlonej rzędami elektrycznych lamp. Pas świeżo zagrabionego piasku niknął w mroku. Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie psów.
Odetchnął głęboko. Ten pociąg nie przypominał żadnego, którym dotąd zdarzyło mu się podróżować. Przedział z miękkimi siedzeniami był całkiem nowy, pachniał sztuczną skórą, laminatem i gumą. Automatyczny wentylator delikatnie dmuchał na kostki ciepłym powietrzem. Wasin ostrożnie przeszedł nad wyciągniętymi nogami aparatczyka i otworzył przesuwane 
drzwi.
Pociągi z jego dzieciństwa były niczym wioski na kołach, wypełnione paplaniną, krzykami i kłótniami. Rozklekotany teatr ludzkości, wypchany po brzegi walizkami i betami. Ten tymczasem jechał gładko i cicho, hermetycznie szczelny jak statek kosmiczny. Tylko do przedsionka na końcu wagonu docierało mroźne nocne powietrze, przynosząc dobrze znany zapach węglowego dymu i mokrej trawy. Wasin wzdrygnął się, zapiął guziki nowiutkiego munduru i wyjął z kieszeni paczkę papierosów Orbita. Orbita: modne, trudne do zdobycia i mocne. Papierosy aparatczyka. O wiele lepsze niż te, do których przywykł.
Wasin poprawił mundur przeglądając się w szybie drzwi. Miał wysokie czoło po ojcu, w ciemnoblond włosach zaczęły się pojawiać zakola. Okulary – także całkiem nowe – wsunął do kieszeni na piersi i spojrzał jeszcze raz, mrużąc oczy; przygładził włosy i wyprostował ramiona. Gwiazdki na kołnierzu, odznaka z mieczem i tarczą na prawej piersi. Major Wasin, KGB.
Przez korytarz z innego przedziału płynął szmer głosów. Z radia w przedziale konduktorów dobiegły stłumione dźwięki tanecznej melodii. Rozległ się syk pary i zgrzytanie kół o szyny, gdy pociąg znowu ruszył z miejsca. Przetoczył się przez rzęsiście oświetlony punkt kontrolny, wjeżdżając w długą klatkę z drutu kolczastego rozpiętego na drewnianym stelażu. Dwa potężne wilczury zanosiły się szczekaniem i szarpały wściekle smycze, omal nie ścinając z nóg swoich opiekunów.
W oddali pojawiły się światła miasta i kanciaste krenelaże wieżowców. Z ciemności powoli wyłonił się peron stacji kolejowej.
Wasin pospiesznie wrócił do przedziału i zastał swojego współpasażera w połowie ziewnięcia. Poczekał w drzwiach, aż starszy mężczyzna założy ciężki płaszcz przeciwdeszczowy i zdejmie z półki plastikową walizkę. Gdy pociąg w końcu się zatrzymał, krótko skinął głową na pożegnanie.
Wzdłuż całego korytarza otwierały się drzwi przedziałów. Wasin z wysiłkiem podniósł swoją przedwojenną bakelitową walizkę, cenną rodzinną pamiątkę. Poczekał, aż inni pasażerowie przejdą, zanim wytaszczył ją na peron. Młoda konduktorka stała z uśmiechem przy drzwiach, piękna i zawadiacka w swoim mundurowym płaszczu i furażerce zatkniętej na koku z tlenionych włosów.
Na gwizdek zawiadowcy lokomotywa zaczęła cofać się z peronu; wielka czerwona gwiazda na przedzie powoli znikała w ciemnościach nocy. Nowo przybyłych na chwilę pochłonęła chmura gorącej, śmierdzącej olejem pary.
Strażnicy salutowali każdemu z pasażerów i żądali dokumentów, po czym kierowali ich do dwóch urzędników, którzy siedzieli w kręgu jasnego światła sprawdzając coś w papierach i przybijając pieczątki. Ku zaskoczeniu Wasina nawet nie próbowali przeszukiwać żadnego bagażu.
W pustej poczekalni na ławce siedział przygarbiony przysadzisty, brodaty mężczyzna, trzymając książkę blisko twarzy. Na głowie miał pomięty filcowy kapelusz, a jego zimowe buty były na wpół rozsznurowane i brudne. Wasin stanął przed nim i czekał w milczeniu, z lekkim rozbawieniem.
– Ach! Towarzysz major Wasin? – mężczyzna wstał pospiesznie, zatrzasnął książkę i wsunął ją do kieszeni płaszcza. – Wadim Kuzniecow. Major. Służba bezpieczeństwa w Arzamasie.
Był o głowę niższy od Wasina, ale jakoś udawało mu się patrzeć na niego z góry, mrużąc oczy za okularami w czarnych oprawkach. Zapięta po ostatni guzik koszula ciasno opinała masywną szyję, a jego szpiczasta broda sterczała zaczepnie do przodu.
– Witamy w Arzamasie-16. Mieście, które nie istnieje.
Przed stacją ostatni ze współpasażerów Wasina wsiadał do niedużego autobusu. Poza tym jedynym pojazdem, jaki pozostał przed budynkiem, był wojskowy terenowy UAZ.
– To nasz.
Kuzniecow szarpnął klamkę i bezceremonialnie wrzucił walizkę Wasina na tylne siedzenie.
– Wskakujcie.
– Nie zamykacie samochodu?
– Ha! Tu, w Arzamasie, nie mamy złodziei. To najbardziej uczciwe miasto w całym Związku Radzieckim.
Kuzniecow wskoczył na fotel kierowcy, nadepnął kilka razy pedał gazu i z namaszczeniem uniósł palec, nakazując ciszę. Silnik warknął i ożył.
– Cuda!
Kuzniecow wrzucił pierwszy bieg.
– Jeszcze niedotarty. Wiecie, nowe samochody.
Wasin spojrzał ostro na swojego nowego towarzysza, wypatrując oznak szyderstwa. Ale na Kuzniecowie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, gdy zmagał się z drążkiem. Najwyrażniej w jego świecie nowe samochody były codziennym utrapieniem. Jechali niepokojąco szybko szerokim, świeżo wyasfaltowanym bulwarem.
– Nasze piękne miasto. – Kuzniecow zatoczył ręką szeroki krąg; pędził przez kolejne skrzyżowania nawet nie zwalniając, jakby nie przejmował się, że ktoś może wyjechać gdzieś z boku. – Jutro urządzimy sobie przyjemną wycieczkę.
Wciąż nie widząc żadnych innych ludzi ani aut, wyjechali spomiędzy stiukowych fasad przedrewolucyjnych budynków w pobliżu dworca i znaleźli się między rzędami takich samych pięciopiętrowych betonowych bloków zwanych chruszczow-
kami.
– Jesteśmy. Na czas wizyty zatrzymacie się u mnie. Mam nadzieję, że warunki sprostają waszym moskiewskim standardom.
Auto zatrzymało się gwałtownie. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć rechotu żab. Od rzędu młodych jabłoni niósł się silny zapach gnijących owoców.
Mieszkanie Kuzniecowa było przestronne i puste. Szeroki korytarz kończył się głębokim regałem, na którym stało kilka książek. Po prawej znajdowały się dwa duże pokoje; po lewej – salon, a za nim kuchnia i łazienka.
– Ja mieszkam tutaj. Wy obok.
Kuzniecow machnął od niechcenia ręką w kierunku pierwszego pokoju, w którym stos koszul i wieszaków spływał z łóżka na podłogę, aż do niewielkiego biurka pokrytego jakimiś notatkami i drukami.
W salonie całą jedną ścianę zajmowały szafki ze szklanymi drzwiami. Pokój przypominał wystawę w Domu Meblowym, który Wasin odwiedził ze swoim synem Nikitą na początku wakacji: ciężkie fotele i kwadratowa sofa obita pasiastym materiałem w jaskrawych kolorach. Nierozkładana, nieduża dwuosobowa sofa, na której nie dałoby się spać. Wasin nigdy nie widział czegoś takiego. Przed ślubem on i jego matka zajmowali dwa pokoje w wielkim, wysokim komunalnym mieszkaniu przy ulicy Metrostrojewskiej w Moskwie. Kuchnię i łazienkę dzielili z dwiema innymi rodzinami – łącznie siedmiorgiem ludzi. Po przeniesieniu do KGB Wasin przeprowadził się z Wierą i synem do własnego dwupokojowego mieszkania niedaleko Parku Gorkiego, co było oszałamiającym przywilejem. A jednak tutaj znalazł się w pokoju, w którym zupełnie nikt nie mieszkał. Pokoju przeznaczonym tylko do odpoczynku. W rogu stało duże radio i gramofon, najnowszy model z fabryki Melodia, w dębowej obudowie. A na półce długi na metr rząd 
płyt.
– Z Czechosłowacji – zawołał z kuchni Kuzniecow. – Meble, znaczy. W zeszłym roku przywieźli cały wagon. Ładne, nie?
Szczęk garnków zagłuszył odpowiedź Wasina.
– Przyniosłem trochę jedzenia ze stołówki. Barszcz. Pulpety. Ziemniaki.
W kącie kuchni cicho mruczała nowa lodówka, nie warczące monstrum z Fabryki Stalina. Kuzniecow rzucił na ebonitowy blat stołu aluminiowe wojskowe menażki.
– Chyba zjemy wszystko, nieprawdaż? Ja też jestem głodny.
Energicznie postawił emaliowane garnki na elektrycznej kuchence i otworzył menażki.
– Idźcie się umyć, jeśli chcecie. Jestem świetnym kucharzem. Patrzcie tylko!
Wziął w obie ręce menażki i wytrząsnął ich zawartość do garnków.

Kiedy Wasin wrócił spod prysznica, Kuzniecow siedział przy stole i siorbał zupę. Parująca porcja Wasina czekała na niego w dużej uzbeckiej misce.
– Paskudna sprawa.
– Pietrow?
– Pietrow. Ktoś opowiedział wam, co się stało? – Kuzniecow spojrzał pytająco na swojego nowego współlokatora.
– Według raportu został otruty. Przypadkowo.
– Racja.
– Dużo jest o tym, co się zdarzyło. Nic o tym, dlaczego.
Kuzniecow z rozmachem odsunął od siebie miskę, wstał i otworzył skrzypiące okno.
– No właśnie, dlaczego. To dobre pytanie, towarzyszu Wasin. – Postawił na stole stalową popielniczkę. – Tu, w Arzamasie, nie przywykliśmy do obcych. Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?
– Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem przyjeżdżać, towarzyszu Kuzniecow?
– Podobno niedawno dołączyliście do Komitetu Bezpieczeństwa…
– Z moskiewskiego wydziału kryminalnego milicji. Sekcja zabójstw. To prawda.
– Zabójstw?
– Czy to was niepokoi, towarzyszu?
– Arzamas to nie Moskwa, jak sami zobaczycie. Słowo „zabójstwo” ma w sobie coś, co budzi w nas niepokój. Czy na Łubiance nie powiedzieli wam, jak tutaj załatwiamy sprawy?
– Powiedzmy, że nie.
Kuzniecow wypuścił kłąb dymu.
– Pomyślcie o Arzamasie jak o odrębnej planecie. Są tu jedne z najwybitniejszych umysłów Związku Radzieckiego, wykonują zadania o kluczowym znaczeniu dla obrony Ojczyzny. Co do jednego społeczni dewianci, zdaniem niektórych naszych kolegów. – Kuzniecow zgniótł na wpół wypalonego papierosa i nachylił się nad Wasinem, dysząc na niego. – Ale właśnie w tym rzecz: nikogo nie obchodzi, co robią. Co myślą. Co czytają. Z kim sypiają. Nic nie jest ważne, dopóki robią, co do nich należy. W Arzamasie obowiązuje tylko jedna reguła: nic nie może przeszkodzić w realizacji projektu.
– Jakiego projektu?
Kuzniecow prychnął i zaczął składać na stos naczynia.
– Kuzniecow – powiedział nieco łagodniejszym tonem Wasin.
– Nic nie może przeszkodzić w budowie RDS-220.
Wasin zastanawiał się przez chwilę.
– To jakiś rodzaj bomby?
Kuzniecow wzdrygnął się na to słowo.
– To urządzenie. Całkiem nowe urządzenie.
– Czy nie to właśnie się tutaj robi? Buduje nowe urządzenia? Nie dlatego to miasto jest utajnione?
– Nie takie jak to. To jest większe. Znacznie większe. I pilne. Rozkaz z najwyższych szczebli Politbiura.
– Po naszemu, po radziecku. Zawsze wszystko największe. Zawsze najlepsze.
Usta Kuzniecowa zacisnęły się w cienką linię. Nozdrza rozszerzyły się, jakby próbował wywęszyć kpinę. Wasin zorientował się, że trafił na czuły punkt swojego dotąd życzliwego towarzysza. Kuzniecow odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, wpatrując się uważnie w twarz Wasina.
– Wkrótce wszystkiego się dowiemy.
– Dowiemy? Jak?
– Zamierzają to przetestować. I zanim zdążycie zapytać, przez test rozumiem zdetonowanie.
– Gdzie będą to testować?
Kuzniecow wsunął do ust następnego papierosa.
– Gdzieś daleko stąd.
Wasin nachylił się ku niemu i zapalił zapałkę.
– A zmarły…?
– Fiodor Pietrow był kluczowym członkiem zespołu RDS- -220. Na prostej drodze do kierowania tym miejscem. A może nawet do Politbiura, gdzie kierowałby wszystkim.
– Ach.
– Właśnie. Ach. Asystent samego profesora Adamowa.
– Dyrektora?
– Dyrektora. Cara i boga Arzamasu. Adamow to ojciec RDS-220.
– A waszym zdaniem co się zdarzyło, tak dokładnie?
– Czytaliście akta.
– Chcę usłyszeć waszą wersję.
Kuzniecow wydmuchnął dym przez nos, niczym demon z kreskówki.
– Ja nie mam żadnej wersji, Wasin. Szef, generał-major Zajcew, wyłoży wam to wszystko po kolei. O, to bardzo konkretny człowiek, nasz Zajcew. Jutro o dziewiątej rano w kontorze.
Kontora. Dosłownie „biuro”, było jednym z przyzwoitszych słów, jakimi określano KGB. Wasin znał mnóstwo innych.
– Świetnie. A co wy mieliście mi wyłożyć, Kuzniecow?
– Och, nic wielkiego. Pościel. Ręczniki.
Kuzniecow uśmiechnął się krzywo, wytrzymując spojrzenie Wasina.
– Macie poczucie humoru.
– Wszyscy mi to mówią. Ale to gówno tutaj jest prawdziwe, Wasin. Właśnie dlatego czasem myślę, że to może nie być moje najbardziej naturalne środowisko. A wam muszę powiedzieć jedno: nie chcemy, żeby cokolwiek przeszkadzało w pracy kolegom Fiodora Pietrowa.
– Bo nic nie może przeszkodzić w projekcie. Rozumiem. Gdzie jest ciało Pietrowa?
– Zapytajcie jutro generała.
– Adres mieszkania zmarłego?
– Zajcew tu rządzi.
Wasin mimo wszystko zdobył się na uśmiech. Adres był gdzieś w raporcie, który przywiózł ze sobą z Moskwy.
– Przetrzymuję was, Kuzniecow. Musiało się zrobić późno.
– Może dla was w Moskwie. Ale nie dla pracowitych pszczółek Arzamasu. Wychodzimy.
– Dokąd?
– Na wykład we Wszechzwiązkowym Instytucie Naukowo-Badawczym Fizyki Eksperymentalnej. Znanym też jako Cytadela.
Wasin zerknął na zegarek.
– Wykład? O jedenastej w nocy?
– Nauka nigdy nie śpi, towarzyszu. Profesor Adamow ma coś do powiedzenia mózgowcom z Arzamasu. Co najprawdopodobniej nie obejmuje nas. Przykro mi. A w każdym razie mnie. Ale i tak pójdziemy. Chodźmy, bo się spóźnimy.