Atrament i krew

Atrament i krew

Tytuł oryginału: Ink and Bone
Tłumaczenie: Julia Wolin
Ilość stron: 368
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 130x205
Data wydania: 2017-01-13
EAN: 9788324160341
Fantastyka dla młodzieży

Jeśli wiedza to władza, to Biblioteka jest największą potęgą na świecie. I najbardziej okrutną...

Biblioteka Aleksandryjska, największy skarbiec wiedzy starożytnego świata, nie spłonęła…

Bezwzględna i wszechpotężna ma swoją siedzibę w każdym wielkim mieście świata 2020 roku. Włada alchemią i panuje nad wiedzą, kontrolując do niej dostęp. Posiadanie książek na własność jest zabronione i surowo karane.

Jess Brightwell przemyca dla klientów nielegalne książki, które jego rodzina zdobywa na czarnym rynku. Ta niebezpieczna praca pozbawiła życia jego starszego brata. Ale teraz ojciec wyznacza mu najbardziej ryzykowne zadanie…

Jess rozpoczyna szkolenie w Bibliotece. Wszyscy tu mają tajemnice: uczniowie i ich mentor – bezlitosny Bibliotekarz. Lecz najbardziej złowieszcze sekrety kryje sama Biblioteka. Jess z przerażeniem odkrywa, że dla tych, którzy nią rządzą, wiedza jest cenniejsza niż ludzkie życie. I że wkrótce mają spłonąć zarówno buntownicy, jak i książki…

 

 

Prolog

Sześć lat temu

Uspokój się i przestań się wiercić – warknął ojciec i uderzył go tak mocno, że został ślad. Jess znieruchomiał. Nie zamierzał się wyrywać, ale sakwa przytroczona do nagiej piersi wydawała się rozpalona i złowroga, jak zwierzę gotowe do ataku.
Spojrzał na ojca, który ciaśniej związywał paski uprzęży. Gdy były już zaciśnięte tak, że niemal dusiły chłopca, rzucił mu starą brudną koszulę.
Jess robił to tak często, że zdążył się przyzwyczaić, chociaż wciąż się bał. A jednak tym razem czuł, że coś się zmieniło. Nie wiedział co, ale ojciec był bardziej nerwowy niż zwykle.
– Powinienem o czymś wiedzieć? – spytał z wahaniem.
– Pies trącał, co wiesz. Oddaj książkę Straży, a zawiśniesz na stryczku. Jak będziesz miał szczęście. Chyba że ja cię dorwę pierwszy. Trasę znasz. Biegnij prosto do celu i lepiej żebyś zdechł, niżbyś miał to dać komukolwiek poza tym, który zapłacił.
Callum Brightwell spojrzał krytycznie na szczupłą sylwetkę syna, ściągnął kaftan i zarzucił mu na koszulę. Kaftan miał tylko jeden guzik. Jess zapiął go starannie. Był o dwa rozmiary za duży, ale o to chodziło: lepiej maskował nosidło.
Brightwell skinął głową i cofnął się. Był drobny, w młodości nie dojadał, ale teraz przynajmniej dobrze się nosił: miał na sobie jaskrawożółtą jedwabną kamizelkę i spodnie z drogiej bawełny.
– Może być – ocenił. – Tylko pamiętaj, żebyś się trzymał z gońcami. Nie odłączaj się od nich, chyba że Straż zastawi pułapkę. Ale nawet wówczas pilnuj trasy.
Jess skinął głową na znak, że rozumie. Znał trasę. Znał wszystkie trasy, wszystkie szlaki, z których korzystała jego rodzina, żeby przechytrzyć konkurencję działającą na terenie wielkiego Londynu. Był szkolony, odkąd nauczył się chodzić, najpierw za rękę z ojcem, a później drepcząc za starszym bratem, Liamem.
Liam już nie żył. Miał siedemnaście lat, gdy londyńska Straż pojmała go za kolportaż książek. Ojciec nie poszedł po zwłoki. Liam trzymał się rodzinnych zasad. Milczał aż do końca.
W nagrodę za tę lojalność miasto wrzuciło go do nieoznakowanego grobu wraz z innymi bezimiennymi przestępcami. On miał siedemnaście lat, a Jess dziesięć i nie rozumiał, że brat wysoko ustawił poprzeczkę.
– Tato? – Ryzykował kolejny policzek, a może i coś gorszego, ale odetchnął głęboko i ciągnął dalej: – Sam mówiłeś, że dzisiaj jest kiepski dzień na szmugiel. Straż wyszła na miasto. Nie możemy poczekać?
Callum Brightwell spojrzał ponad głową syna na solidną ścianę magazynu. Miał tam jedną z wielu kryjówek, w których składował cenne przedmioty, a wśród nich, ma się rozumieć, także najrzadsze skarby: książki. Prawdziwe, oryginalne. Półki i skrzynie pełne książek. Był zamożnym, mądrym mężczyzną, ale w tej chwili, gdy przez wysokie, wieloskrzydłowe okna padało na niego ostre światło, wyglądał dwa razy starzej.
– Po prostu zrób to. Masz wrócić za dwie godziny. Nie spóźnij się, bo wyciągnę laskę. – Nagle ojciec się skrzywił. – Jak zobaczysz gdzieś tego łajzę, swojego brata, powiedz mu, że czekam i że srogo pożałuje. Dzisiaj ma dyżur gońca.
Choć Jess i Brendan byli bliźniakami podobnymi do siebie jak dwie krople wody, nie mogli się bardziej różnić pod względem charakteru. Jess był zuchwały, a Brendan wydawał się cichy. Jess był powściągliwy, a Brendan skłonny do wybuchów wściekłości.
Jess był biegaczem, a Brendan… intrygantem.
Jess doskonale wiedział, gdzie się chowa jego brat, widział go nawet, przyczajonego na cienkiej kładce na wysokości drugiego piętra, wczepionego w starą drabinę prowadzącą na dach. Obserwował, jak to miał w zwyczaju. Lubił przebywać wysoko, poza zasięgiem rąk ojca i gdy tylko mógł, unikał ryzykownego przemytniczego obowiązku.
– Powiem mu, jak go zobaczę – odparł Jess i popatrzył prosto na brata. Złaź stamtąd, mały gównojadzie, pomyślał. W odpowiedzi Brendan znikł na majaczącej w ciemności drabinie. Już się zorientował, że dzisiaj to Jess dźwiga najcenniejsze trofeum. Pewnie uznał, że żal mu skóry na odgrywanie przykrywki dla brata.
– No więc? – spytał ojciec ostro. – Na co czekasz? Na całusa od mamy? Już cię nie ma!
Popchnął Jessa w kierunku potężnych, dodatkowo wzmocnionych drzwi magazynu, które otworzyło przed nim trzech milczących mężczyzn. Jess ich nie znał i starał się nie wiedzieć, jak mają na imię, bo na tym stanowisku rotacja była duża. Zatrzymał się i zaczął oddychać szybko, lecz głęboko. Szykował się. Zauważył stado gońców rozstawionych w zaułku i dalej, na ulicy. To były dzieciaki w jego wieku albo i młodsze, wszystkie gotowe do biegu.
Czekały tylko na niego.
Wydał dziki wojenny okrzyk i puścił się naprzód. Pozostali potraktowali to jak zachętę i wychudzone ramiona i nogi wdarły się między zaskoczonych przechodniów w roboczych strojach. Kilkoro dzieciaków wybiegło nawet na ulicę, co wiązało się z ryzykiem, ale pruli między powozami parowymi, nie zważając na wściekłe pokrzykiwania kierowców. Na najbliższym rogu cała dwunastka, czy ile ich tam przyszło, ustawiła się w szyku, a Jess miał z nimi przebiec pierwszą część trasy. W grupie było bezpieczniej, jako że ulice stawały się coraz czystsze, a przechodnie lepiej ubrani. Pokonali już cztery długie przecznice z domami i różnymi przybytkami, a potem skręcili przy tawernie, mimo wczesnej pory porządnie zapełnionej; biegli bez przeszkód, aż ze spożywczaka wyłonił się groźnie wyglądający mężczyzna i złapał za długie włosy jedną z dziewczynek. Ułatwiła mu zadanie, bo większość dziewczyn splatała włosy na czubku głowy albo strzygła na krótko.
Jess zwalczył odruch zatrzymania się i pójścia z pomocą.
Krzyczała i protestowała, ale osiłek popchnął ją na krawężnik i walnął na odlew tak, że zaczęła płakać.
– Przeklęci gońcy! – wrzasnął. – Straż! Straż! Szmuglerzy uciekają!
To wystarczyło. Zawsze znalazł się jakiś cwaniak o najszczerszych, oczywiście, intencjach, który starał się ocalić świat, jak mawiał ojciec Jessa. Dlatego wysyłał gońców w grupach, większość z bezwartościowymi śmieciami w nosidłach. Straży rzadko się udawało kogoś złapać, ale jak już zapunktowali, sowicie płacili donosicielowi, dzięki któremu trafili na ślad szmuglerów.
Inni londyńczycy też zaczęli się rozglądać, a w ich oczach pojawiła się żądza gotówki. Tymczasem Jess schylił głowę i biegł dalej.
Gońcy gwałtownie zawrócili, rozdzielili się, a potem przegrupowali jak stado ptaków. Niektórzy nosili z sobą noże i używali ich, gdy zostali złapani, co było ryzykowne, nawet bardzo, bo dzieciak z zakrwawionym nożem stryczek miał jak w banku, nieważne, czy zadał powierzchowną ranę, czy śmiertelny cios. Chłopiec po lewej stronie Jessa, zbyt masywny, żeby dobrze biegać, choć pewnie był od Jessa młodszy, wpadł na mur złożony ze zbliżających się pijaczków. Miał nóż i ciął nim na ślepo, Jess zobaczył tryskającą w powietrze jaskrawą fontannę krwi, ale potem już się nie odwracał.
Nie mógł. Musiał się skupić na ucieczce.
Na następnym skrzyżowaniu ich drogi miały się rozejść; teraz każdy biegł już na własną rękę, żeby rozproszyć uwagę Straży. W każdym razie taki był plan.
Gdy jednak Jess dotarł na róg, Straż już czekała. Zauważyli go i wydali ryk wściekłości.
Podjął błyskawiczną decyzję zejścia z trasy, za co, jak dobrze wiedział, ojciec sprałby go na kwaśne jabłko.
Skręciwszy w prawo, niemal wpadł na dwoje obcych gońców, którzy popatrzyli na niego ze zdumieniem, a dziewczyna wrzasnęła, żeby zmiatał z ich szlaku. Zignorował ich i mimo dławiącego bólu w piersi i rosnącego ciężaru książki, znalazł nowe zapasy sił, żeby ich wyprzedzić.
Słyszał za plecami krzyki i odwrócił się, żeby zobaczyć wylewającą się z zaułków Straż. Chrzanione kraby w brudnych czerwonych płaszczach. Szybko złapali tamtych dwoje.
Ale Jessa nie. Jeszcze.
Wpadł w ciemny, wijący się tunel, zbyt wąski, żeby nazwać go choćby zaułkiem; sam, chociaż był drobny, ocierał się ramionami o ceglany mur po obu stronach. Zahaczył rękawem koszuli o zardzewiały gwóźdź i rozdarł materiał, więc przez upiorny ułamek sekundy myślał, że pójdzie też skórzany pasek od uprzęży, ale nie, ruszył dalej. Z powodu gęstej jak atrament ciemności nie mógł teraz biec zbyt szybko, ale nos podpowiadał mu, że w tym miejscu wyrzucano resztki zgniłych ryb. Pod palcami czuł zimne i oślizgłe cegły.
Wciąż słyszał pokrzykiwania Straży, ale oni nie wcisnęliby potężnych cielsk do tego labiryntu; ba, przez moment, kiedy zobaczył na końcu skrawek światła, zaczął się niepokoić, że nawet on się tam nie zmieści. Korytarz zwężał się i zwężał, aż musiał zacząć iść bokiem i przeciskać się między szarpiącymi za ubranie cegłami. Książka zaczopowała go na wylocie jak korek w butelce i niewiele brakowało, by spanikował.
Myśl! Musisz się stąd wydostać.
Wypuścił z płuc całe powietrze i wciągnął brzuch jak mógł najbardziej, co zapewniło dodatkowe półtora centymetra konieczne do wydostania się z wąskiej gardzieli.
Wypadł spomiędzy dwóch ładnych budynków na szeroką, czystą ulicę, którą skądś znał, a jednak wydawała mu się dziwna, jakby nie na miejscu… Aż ją rozpoznał.
Znalazł się zaledwie trzy przecznice od ich kamienicy, która dopiero co zyskała nowy społeczny prestiż, wciąż niedościgniony dla usiłujących mu sprostać rodziców Jessa. Gdyby został złapany tutaj, na pewno znalazłby się ktoś, kto by go rozpoznał i wszystko skończyłoby się o wiele, wiele gorzej nie tylko dla niego, bo przy okazji pogrążyłby całą rodzinę. Musiał stąd zniknąć. Natychmiast!
Wypadł na ulicę prosto pod koła pojazdu parowego i wdarł się w ciemność kolejnego zaułka. Biegł we właściwym kierunku, ale szybko skręcił w zupełnie inną stronę. Nie zbadał jeszcze najbliższych okolic domu, dość miał problemów z trasami uczęszczanymi przez gońców. To dlatego ojciec zawsze nakazywał mu trzymać się szlaku: w poplątanym Londynie bardzo łatwo było zabłądzić, a zgubienie się w czasie przenoszenia kontrabandy mogło się skończyć tragicznie.
Kawałek dalej na ulicy zauważył charakterystyczny punkt: lśniącą kopułę Serapejonu św. Pawła, siedziby Wielkiej Biblioteki Londyńskiej, jednej z największych siostrzanych bibliotek w Europie. Wyglądała pięknie i złowrogo, więc odwrócił wzrok i przysiągł sobie, że już nigdy, przenigdy więcej nie pójdzie tą drogą.
Ale nie miał wyjścia.
Od jej wrót oderwał się członek Straży, wbił w niego wzrok i zaczął krzyczeć. Za skierowanym w swoją stronę palcem Jess zobaczył młodego chłopaka, może w wieku Liama, kiedy ginął na stryczku. Młodzieniec miał jasne włosy i cofnięty podbródek, a jego mundur z drugiej ręki wisiał na nim tak samo, jak maskujący kubrak na Jessie.
Ale co z tego, skoro był szybki. Zbyt szybki. Jess ruszył pędem, ale tuż za plecami usłyszał odgłos stóp uderzających o bruk, a po chwili także świdrujący gwizd. Nagle w jego kierunku rzucili się inni Strażnicy. Jeśli odetną mu drogę ucieczki…
Wybrał jedyną drogę dającą szansę na uratowanie skóry. Kolejny ciemny, ciasny zaułek, ale ten Strażnik nie miał rozmiaru poprzedników i wślizgnął się niemal z równą łatwością, jak Jess. Musiał biec, chociaż płuca paliły żywym ogniem, a długie nogi Strażnika doścignęły go, gdy tylko wypadli na ulicę. Kaprawe londyńskie słońce zdawało się padać prosto na głowę Jessa, bo pot z niego spływał. Był przerażony, że uszkodzi książkę.
Ale myśl, że zostanie złapany, przerażała go bardziej.
Więcej gwizdków. Straż się zbliżała.
Nie miał już wyjścia. Gnali go w jednym kierunku: do Serapejonu. Jeśli uda mu się minąć tamtejszy szpaler Straży, znajdzie się na terytorium Biblioteki, rządzącym się zupełnie innymi prawami. Londyńska Straż nie może tam wkroczyć bez zezwolenia.
Przed sobą widział pomarańczowo-czarną barykadę Straży i stojący przed nią ogonek chętnych do wejścia i oczekujących na sprawdzenie dokumentów. Jess sięgnął po rezerwy sił, bo ten przeklęty długonogi Strażnik był już tak blisko, że mógł-
by go złapać za koszulę. Ruszył naprzód, wycelował w lukę między ludźmi i rzucił się w kierunku barykady. Ścigający go Strażnik zaczął wzywać towarzyszy, a Jess wsparł się na pomalowanym w tygrysie barwy drewnie, przeskoczył nad barykadą płynnym susem, wylądował po drugiej stronie i biegł dalej. Ktoś się roześmiał, ktoś krzyknął, żeby dawał gazu, więc szatańsko wyszczerzył zęby i zaryzykował rzut oka za siebie.
Strażnik zatrzymał się przy barykadzie, bo jeden z kolegów powstrzymał go przed dalszą pogonią. Zaczęli się przepychać, młodszy wrzeszczał. Musiał być bardzo pobudzony po biegu, w przeciwnym razie zachowałby więcej rozsądku. Jess wiedział, że nie ma dużo czasu, bo wkrótce zgłoszą się do Najwyższej Straży, elitarnego zastępu strażników biblioteki, i poproszą o przechwycenie go na ich terenie. Musiał się stąd szybko wydostać.
Ulicą przed nim szło może z pięćdziesiąt osób, w tym co najmniej dziesięciu uczonych w powiewających czarnych togach. Żadnym powozom parowym nie wolno było tu wjeżdżać, w każdym razie odkąd zamknięto tę ulicę dla ruchu. Nad ich głowami górowała wdzięcznie złota, lśniąca kopuła, a w dół spływał wodospad schodów.
Mimo wysiłków włożonych w czyszczenie, na stopniach wciąż było widać ślady po ostatnim ataku Podpalacza. Plamy po ogniu greckim i spalonych ciałach. Miejsce zamachu wskazywał stos więdnących kwiatów, choć woźny zaczął już ładować je do worów na śmieci. Koniec żałoby. Czas iść naprzód.
Na widok lwów Jess zwolnił. Wyglądały jak wykute w kamieniu, ale miały w sobie żywą dzikość, jakby zostały przyłapane w chwili ataku, wściekłe, żądne krwi i gotowe do zadania śmierci. Słyszał o automatach, czyli maszynach, które mogły się same poruszać, ale teraz, kiedy się do nich zbliżał i widział je na własne oczy, wydawały się o wiele, wiele bardziej przerażające.
Jeszcze raz zerknął przez ramię. Londyńska Straż zapewne skrzykuje już ludzi, którzy będą na niego czekać przy barykadzie po drugiej stronie, jeśli oczywiście Najwyższa Straż Biblioteki nie postanowi go dopaść pierwsza. Musiał biec, mknąć jak błyskawica, ale chociaż dobrze o tym wiedział, jego nogi zwolniły do spacerowego tempa.
Dławił go strach. Panika. Przerażające doznanie bycia ściganym.
Jeden z lwów odwrócił łeb w jego stronę. Oczy zapłonęły czerwienią. Kolorem krwi. Ognia.
Czują to, zwęszyły bezprawnie posiadaną książkę. A może tylko jego strach.
Lodowata groza, która go przeszyła, była tak dojmująca, że z trudem zapanował nad pęcherzem, ale jakimś cudem udało mu się wytrzymać płomienne spojrzenie lwa i iść dalej. Zszedł z chodnika i dalej ruszył środkiem ulicy, gdzie tłoczyło się więcej przechodniów, mających prawo do przebywania tutaj, więc miał nadzieję ukryć się wśród nich przed dzikimi oczami.
Lew wyprostował się, otrząsnął i zaczął schodzić ze schodów, bezgłośnie, dostojnie i groźnie. Pozostałe bestie także się obudziły, w oczach pojawiły się im czerwone błyski, przeciągały się.