Zemsta cesarza

Zemsta cesarza

Tytuł oryginału: The Emperor's Revenge
Tłumaczenie: Maciej Pintera
Ilość stron: 432
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 135x205
Data wydania: 2021-11-08
EAN: 9788324175178
Kryminał, thriller, sensacja
Bestseller

NAJWIĘKSZY MISTRZ POWIEŚCI PRZYGODOWYCH ŚWIATA

Cykl OREGON

Załoga „Oregona” jest atakowana przez bezwzględną hakerkę w tej pełnej akcji powieści wielkiego mistrza przygody numer 1 na liście bestsellerów „New York Timesa”.

Kiedy napad na bank podczas Grand Prix Monako pozbawia Korporację środków na zagranicznym koncie, Juan Cabrillo i załoga „Oregona” nieoczekiwanie stają się bezbronni. Pozbawiony pieniędzy, Juan musi zaufać kobiecie ze swojej przeszłości i staremu przyjacielowi z pracy w CIA, żeby pomogli zapewnić bezpieczeństwo jego zespołowi. Razem stawią czoło tajemniczej hakerce, która dokonuje brutalnej wendety. Dopiero po rozpoczęciu obławy wychodzi na jaw potworność jej planu: kradzież w banku jest jedynie pierwszym krokiem w spisku, który spowoduje śmierć milionów ludzi i zastój w światowej gospodarce. Przyczyna tego planu? Fascynujący dokument skradziony w czasie katastrofalnego najazdu Napoleona na Rosję. Ale dwieście lat później właśnie to może rzucić Europę na kolana.

CLIVE CUSSLER Najpopularniejszy i najbardziej lubiany na świecie autor powieści przygodowo-sensacyjnych. Podróżnik, badacz historii katastrof morskich, poszukiwacz zatopionych wraków, sam był uosobieniem przygody, tak jak jego najsłynniejszy bohater, Dirk Pitt. Clive Cussler to jedyny pisarz, którego powieści przez prawie pół wieku nie schodzą ze szczytów list bestsellerów. Są tłumaczone na 60 języków i publikowane w 105 krajach. Clive Cussler nazwany został WIELKIM MISTRZEM PRZYGODY, który fascynuje czytelników w każdym wieku.

Prolog
Święta Helena
28 kwietnia 1821
Porucznik Pierre Delacroix przeklinał się za swoją zbytnią pewność siebie. Podjął wielkie ryzyko, wpływając w światło przedświtu w nadziei, że zbliży się o kilka mil morskich do skalistych klifów po północnej stronie Świętej Heleny przed wschodem słońca. Brytyjska fregata, jedna z jedenastu, które strzegły odludnej wyspy, wyłoniła się zza wybrzeża i skręciła w ich kierunku. Gdyby jego łódź podwodna została złapana na powierzchni w pełnym blasku dnia, misja uwolnienia Napoleona Bonapartego z zesłania skończyłaby się, zanim by się zaczęła.
Delacroix opuścił lunetę.
– Przygotować łódź do zanurzenia! – zawołał w dół przez właz.
Trzech ludzi szybko opuściło żagiel w porywach wiatru. Z jasnym słońcem za sobą, Delacroix po raz ostatni spojrzał na zbliżającą się fregatę, po czym dał nura w dół i zamknął miedziany właz. Jego nozdrza wypełnił odór ciał piętnastu mężczyzn stłoczonych w ciasnym wnętrzu.
– Zauważyli nas? – zapytał ze zmarszczonym czołem Yves Beaumont. Choć mówił spokojnie, wciąż spoglądał na zamknięty właz, co zdradzało jego zdenerwowanie. Ten doświadczony alpinista stawał nonszalancko na półkach skalnych na wysokościach, gdzie normalny człowiek zemdlałby ze strachu, ale zanurzenie w ciasnej metalowo-drewnianej rurze przerażało go.
Delacroix nie miał klaustrofobii i między innymi dlatego nadawał się doskonale do przeprowadzenia akcji w pierwszej na świecie sprawnej łodzi podwodnej.
– Wkrótce się dowiemy, czy nas zobaczyli, monsieur Beaumont.
Wkrótce mieli się też przekonać, czy łódź podwodna wytrzyma zanurzenie na pełnym morzu. Zbudowano ją według projektu amerykańskiego inżyniera Roberta Fultona, który zademonstrował swoją koncepcję sztabowi marynarki wojennej Napoleona. Delacroix nazwał dowodzoną przez siebie piętnastometrową zmodernizowaną konstrukcję „Stingray”.
Po odbiciu od szkunera, który doholował zaawansowany technicznie statek na odległość sześćdziesięciu mil morskich od brzegów Świętej Heleny, „Stingray” żeglował pod osłoną ciemności. Jak dotąd rejs przebiegał bez przygód i pokryty miedzią dębowy kadłub pozostawał szczelny.
Teraz nadszedł czas na sprawdzenie, czy testy zanurzeniowe w porcie, które „Stingray” przeszedł bez problemów, potwierdzą jego sprawność na pełnym morzu.
– Wszystkie włazy uszczelnione, panie poruczniku – zameldował chorąży Villeneuve, zastępca Delacroix. – Wlot powietrza zamknięty.
– Przygotować pompy balastowe.
Dwóch mechaników pokładowych przygotowało ręczne pompy do napełnienia pustych zbiorników. Reszta dwunastoosobowej załogi zajęła stanowiska przy korbie, która obracała śrubą na rufie, a Delacroix ujął drążek sterowy. Beaumont i drugi pasażer, cały czas w czarnej masce dla utrzymania w tajemnicy swojej tożsamości, przywarli do kadłuba, żeby nie przeszkadzać pozostałym.
Delacroix wziął głęboki oddech, jakby sam miał zanurkować.
– Zanurzyć łódź.
Mechanicy zakręcili korbami pomp i po kilku minutach woda zaczęła uderzać w dwa iluminatory w kiosku „Stingraya”. Drewniany statek skrzypiał pod ciśnieniem.
– To nienaturalne być w łodzi pod wodą – mrukną? jeden ł jeden z załogantów, ale umilkł pod ostrym spojrzeniem Delacroix.
Porucznik zaczekał, aż zewnętrzna lina połączona z pływakiem pokaże, że są na głębokości sześciu metrów.
– Stop – rozkazał.
Mechanicy przestali pompować. „Stingray” znieruchomiał, trzeszczenie ustało.
Teraz pozostało im czekanie. Poza sporadycznymi kaszlnięciami załogi w łodzi panowała upiorna cisza. Nawet uspokajający plusk wody wokół kadłuba ucichł.
Słońce już całkowicie wzeszło i przez bulaje o grubości dwóch i pół centymetra wpadało tyle światła, że latarnia w środku łodzi przestała być potrzebna. Powinni wytrzymać pod wodą sześć godzin bez potrzeby wysuwania wlotów powietrza lub wynurzania się dla złapania oddechu.
Po dwóch godzinach czuwania jakiś cień przesunął się nad nimi. Delacroix zmrużył oczy, wyjrzał przez bulaj i dostrzegł kadłub fregaty niecałe trzydzieści metrów od nich. To jej żagle przesłoniły słońce. Wszelki ruch wewnątrz łodzi zamarł, gdy załoga czekała na atak i patrzyła w górę, jakby mogła przez kadłub zobaczyć zagrożenie powyżej.
Delacroix obserwował fregatę. Nie wzięła kursu na nich, lecz popłynęła dalej prosto i po kilku minutach zniknęła z widoku. Na wszelki wypadek odczekał jeszcze trzy godziny, zanim kazał wysunąć wlot powietrza.
Znów mieli czym oddychać i pozostali w zanurzeniu do nocy. Wynurzyli się w ciemności, którą rozpraszał półksiężyc. Delacroix był zadowolony, gdy zobaczył, że nie ma żadnych świateł.
Popatrzył na pobliski poszarpany klif North Point. Północna ściana wyrastała sto pięćdziesiąt metrów ponad morze. Ćwiczył miesiącami z alpinistą Beaumontem, ale na widok skalnego urwiska po raz pierwszy zwątpił w powodzenie misji.
Beaumont dołączył do niego we włazie i skinął głową, gdy przyjrzał się stromemu klifowi.
– Zdołamy się tam wspiąć? – zapytał Delacroix.
– Oui – odparł Beaumont. – To nie Matterhorn. Wejście będzie łatwiejsze niż na Mont Blanc, gdzie wspiąłem się trzy razy.
Zamiast tej potajemnej infiltracji Delacroix wolałby jawną inwazję na wyspę, ale wtedy potrzebowałby trzech tuzinów okrętów wojennych i dziesięciu tysięcy ludzi, żeby mieć jakąkolwiek szansę na sukces. Garnizon z dwoma tysiącami ośmiuset żołnierzami i pięciuset działami, który chronił pojedynczego więźnia tysiąc dwieście mil morskich od najbliższego lądu, czynił z Napoleona Bonaparte najlepiej strzeżonego człowieka w historii. Pewnie łatwiej byłoby uprowadzić króla Anglii.
Załoga wygramoliła się na pokład i oddychała świeżym powietrzem. Opuścili korkowe odbojniki wokół „Stingraya”, żeby nie uderzył w wychodnie skalne, i rzucili kotwicę.
Delacroix włożył na ramię duży zwój mocnej żyłki wędkarskiej, Beaumont zrobił to samo. Przyczepili się do siebie linką. Ponad trzysta metrów liny leżało na pokładzie wraz z urządzeniem o wyglądzie dziecięcej huśtawki.
Beaumont skinął głową, wszedł na najbliższą skałę i zaczął się wspinać. Kiedy był na wysokości trzech metrów, Delacroix poszedł w jego ślady. Przemieszczali się metodycznie w górę ściany urwiska, omijając szczególnie strome miejsca. Beaumont posuwał się wzwyż pozornie bez wysiłku i zatrzymywał tylko po to, żeby Delacroix mógł odpocząć. Porucznik ześlizgnął się raz, ale linka bezpieczeństwa uratowała go przed śmiertelnym upadkiem.
Normalnie Beaumont dotarłby na wysokość stu pięćdziesięciu metrów po czterdziestu minutach, gdyby był sam, ale niedoświadczony Delacroix potrzebował na to ponad godziny.
Na szczycie klifu Beaumont wbił młotkiem w skałę żelazny hak z kółkiem. Potem przymocował blok, związał razem oba zwoje żyłki wędkarskiej, założył ją na krążek i zakotwiczył metalowym jaskrawożółtym ciężarkiem. Rzucił żyłkę daleko poza krawędź, żeby mieć pewność, że się rozwinie i sięgnie wody obok „Stingraya”. Delacroix nie zauważył żadnych statków na horyzoncie, więc zamachał chorągiewką, żeby zasygnalizować załodze, że mają połączyć żyłkę z liną na pokładzie.
Kiedy marynarze dali znak, że to zrobili, on i Beaumont pociągnęli żyłkę wędkarską na bloku. Ciężka lina wiła się w górę klifu. Gdy dotarła na górę, zasygnalizowali to.
Zamaskowany mężczyzna ważył dziewięćdziesiąt kilogramów, więc szło im potwornie wolno. Po dziesięciu minutach męczącej pracy Beaumont chwycił mocno linę, a Delacroix dźwignął zamaskowanego mężczyznę na szczyt urwiska i pomógł mu wydostać się z drewnianej huśtawki nazywanej krzesełkiem bosmańskim. Oddzielna deska została przymocowana dla Delacroix, żeby mógł stać na niej, kiedy będzie opuszczany na dół później tej nocy.
Beaumont wskazał kciukiem zamaskowanego mężczyznę.
– Niemowa? – zapytał.
– Zapłacono mu za milczenie – odrzekł Delacroix. – Tak jak panu za wprowadzenie mnie tutaj. Zrobił pan swoje i dziękuję panu.
– Kto to jest?
– Nigdy się pan nie dowie – odparł Delacroix i dźgnął Beaumonta sztyletem w gardło. Alpinista zesztywniał, w jego oczach odmalowały się dezorientacja i niedowierzanie. Osunął się wolno na ziemię.
Delacroix wepchnął dziesięć kilogramów kamieni do plecaka na ramionach Beaumonta. Dosunął nogą trupa alpinisty do krawędzi klifu pod takim kątem, żeby nie spadł na łódź podwodną w dole. Załoga zobaczy koziołkujące ciało i usłyszy plusk, a on powie im, że Beaumont się poślizgnął i zleciał. Miał teraz jednego świadka mniej.
– Chodźmy – zwrócił się do zamaskowanego mężczyzny i rozpoczęli mozolną pięciokilometrową wędrówkę w głąb lądu. Towarzysz porucznika podążał posłusznie za nim bez słowa. Nagie skały ustąpiły z wolna miejsca nizinnym zaroślom, a potem gęstemu lasowi.
O północy doszli do skraju posiadłości Longwood z rozległą rezydencją, gdzie więziono Napoleona. Leżała w najbardziej ponurej części wyspy, kilometry od Jamestown, jej jedynego portu. Izolacja miała być częścią kary dla pokonanego cesarza, ale była również na rękę Delacroix. Niedostępność sprawiała, że strażnicy się lenili i pozwalali Napoleonowi chodzić, gdzie chciał, byle nie w kierunku miasta.
Jedyna droga do Jamestown biegła po drugiej stronie posiadłości, gdzie stały główna wartownia i koszary. Strażnicy nie zawracali sobie głowy nawet sporadycznym patrolowaniem terenu z zadbanymi ogrodami, gdzie rosły miejscowe kauczukowce i angielskie drzewa liściaste.
Pod ich osłoną Delacroix i zamaskowany mężczyzna zdołali dotrzeć do domu bez wywołania alarmu. Porucznik zawczasu nauczył się na pamięć rozkładu pomieszczeń i doprowadził ich do najbliższych drzwi.
O tej późnej porze w rezydencji było cicho i ciemno. Delacroix pokonywał bezdźwięcznie korytarze, aż znaleźli sypialnię, której szukali. Porucznik uchylił drzwi i wśliznął się do środka, zamaskowany mężczyzna za nim. Delacroix kazał swojemu towarzyszowi zdjąć maskę i zapalił zapałkę, a nią lampę przy łóżku.
Postać w łóżku poruszyła się, kiedy rozbłysło światło.
– Przyszliśmy po pana, Wasza Wysokość – powiedział Delacroix.
Napoleon Bonaparte usiadł gwałtownie na łóżku. Już miał wezwać pomoc, gdy zobaczył towarzysza porucznika.
Mężczyzna mógłby być bliźniakiem cesarza. Taka sama łysiejąca głowa, taki sam niski wzrost, taki sam rzymski nos. Choć Delacroix spodziewał się tego momentu, widok ich obu razem zaparł mu dech.
Napoleon zmrużył oczy.
– Robeaud?
– Ja, Wasza Wysokość – potwierdził sobowtór cesarza, doskonale naśladując jego głos.
François Robeaud przez wiele lat zastępował Napoleona, kiedy Bonaparte nie chciał się pokazywać, i zapewniał mu bezpieczeństwo, gdy cesarz obawiał się zamachu. O jego istnieniu wiedzieli tylko nieliczni wybrani i wytropienie go zajęło Delacroix lata. Znalazł Robeaud w więzieniu dla dłużników, gdzie ten trafił po schwytaniu jego dobroczyńcy przez Anglików.
– A pan to kto? – zwrócił się ostro Napoleon do Delacroix.
Porucznik zasalutował służbiście. Serce mu waliło z powodu spotkania z wojskowym geniuszem, który podbił kontynent.
– Porucznik Pierre Delacroix, Wasza Wysokość. Służyłem pod rozkazami komodora Maistrala na pokładzie „Neptune” w czasie bitwy pod Trafalgarem.
„Neptune” jako jeden z niewielu okrętów uniknął rozstrzygającej walki, która uczyniła z lorda Nelsona brytyjskiego bohatera.
Napoleon zmrużył oczy na wzmiankę o jednej z jego największych porażek.
– Co ma znaczyć to wtargnięcie?
– Zamierzam zabrać pana z tej wyspy, Wasza Wysokość. Mam flotę osiemdziesięciu okrętów, która czeka we Francji na pana dowództwo.
– To dlaczego nie zaatakował pan wyspy, żeby mnie uwolnić?
– Bo oficerowie będą wykonywali tylko pańskie rozkazy. Nie zaryzykują walki z Królewską Marynarką Wojenną, dopóki się nie dowiedzą, że został pan oswobodzony.
Napoleon spojrzał na swojego sobowtóra.
– A monsieur Robeaud? Po co zabrał go pan na tę zapomnianą przez Boga wyspę?
Delacroix skinął głową do sobowtóra Bonapartego. Robeaud wyjął płaską butelkę z kieszeni swojej peleryny. Odkręcił korek, popatrzył w otwór szyjki i wypił zawartość.
Delacroix wziął butelkę i schował ją do kieszeni swojego płaszcza.
– Robeaud nie tylko zgłosił się na ochotnika, żeby zająć pańskie miejsce, lecz również zgodził się połknąć ten arszenik w podzięce za pieniądze na spłacenie długów jego rodziny. Umrze za parę dni, ale jego rodzinie będzie się dobrze powodziło do końca życia. Lekarze, którymi Anglicy zastąpili ostatnio pańskiego osobistego medyka, nie znają pana na tyle, żeby rozpoznać oszusta.
Napoleon pokiwał wolno głową z uznaniem dla taktyki Delacroix.
– Bardzo dobrze, poruczniku. Widzę, że nauczył się pan czegoś na moim przykładzie. Gdyby Brytyjczycy zorientowali się, że uciekłem, eskadra strzegących Świętej Heleny okrętów dogoniłaby nas, zanim zdążylibyśmy oddalić się stąd na trzydzieści mil morskich.
– Właśnie, Wasza Wysokość. Musimy iść.
– Dokąd? Jak uciekniemy?
– Przy Black Point czeka na nas łódź podwodna.
Napoleon wytrzeszczył oczy.
– Dziwny statek Fultona rzeczywiście pływa?
– Proszę za mną, pokażę panu.
Robeaud przebrał się w nocną bieliznę i położył do łóżka, Napoleon włożył jeden z mundurów wojskowych, które Brytyjczycy pozwolili mu zatrzymać.
– Nalegam na wycofanie się z honorem żołnierza – powiedział.
Wziął leżącą przy łóżku książkę. Wyrwał z niej kilka kartek, wepchnął je do kieszeni kurtki i odłożył książkę. Na okładce widniał tytuł L’Odyssée, poniżej były greckie litery. Odyseja Homera.
Kiedy Delacroix spojrzał na niego ze zdziwieniem, Napoleon wyjaśnił:
– Te strony mają dla mnie wartość sentymentalną.
Wymknęli się z posiadłości tą samą drogą, którą weszli Delacroix i Robeaud. Napoleon był w gorszej formie niż jego sobowtór, więc powrót na wybrzeże trwał dłużej. Dotarli na szczyt klifu zaledwie kilka godzin przed wschodem słońca.
Delacroix cisnął jeden koniec liny poza krawędź urwiska, żeby załoga łodzi podwodnej mogła go złapać, i przygotował krzesełko bosmańskie. Kiedy Napoleon zobaczył, jak ma być opuszczony do wody, początkowo odmówił. Delacroix przypomniał mu, że w ten sposób oficerowie są wciągani na okręty na morzu, i cesarz pozbył się obiekcji.
Usiadł na krzesełku, Delacroix stanął na desce za nim i przytrzymał założoną na blok linę, żeby ich ustabilizować. Gdy szarpnął szybko trzy razy, załoga na dole zaczęła ją popuszczać. Napoleon siedział prosto i starał się wyglądać jak najgodniej w tej niewygodnej pozycji.
Godzinę przed świtem Napoleon i Delacroix wylądowali na pokładzie łodzi podwodnej. Załoga ściągnęła resztę liny na dół i gapiła się z rozdziawionymi ustami na legendarnego wodza. Po zabraniu liny tylko hak i blok na szczycie klifu pozostały po ich ucieczce.
Odbili od brzegu i wciągnęli korkowe ochraniacze kadłuba. Mieli odpłynąć od wyspy tak daleko, jak zdołają przed wschodem słońca, a potem się zanurzyć.
– Gratuluję sukcesu, poruczniku – powiedział Napoleon. – Dostanie pan wysokie odznaczenie za tę śmiałą akcję. Spodziewam się, że po spotkaniu z naszą fregatą weźmiemy kurs prosto na naszą flotę, żeby…
Delacroix pokręcił głową.
– Nie ma żadnej floty.
Napoleon zrobił niedowierzającą minę.
– Jak to? Mówił pan, że mamy do dyspozycji osiemdziesiąt okrętów.
– Skłamałem, żeby poszedł pan ze mną dobrowolnie. To tajna misja. Nikt nie może się dowiedzieć o pańskiej ucieczce. Nigdy.
– Myśli pan, że wymknę się nocą jak złodziej i zostawię na moim miejscu oszusta? Nie! Jak mam odzyskać należną mi pozycję cesarza? Muszę obwieścić mój wspaniały powrót do władzy. Odmawiam ucieczki z mojego więzienia jak pospolity przestępca.
– Nie ma pan już wyboru w tej kwestii.
Napoleon walnął pięścią w kiosk łodzi podwodnej.
– Poruczniku Delacroix, żądam wyjaśnienia, dlaczego pan mnie uratował!
– Pan nie rozumie, Wasza Wysokość – odrzekł Delacroix i skinął głową do marynarza, który trzymał żelazne kajdany. – Nie przybyliśmy na to odludzie, żeby pana uratować, tylko porwać.

Rozdział 1
Algieria
Współcześnie
Zalane prażącym południowym słońcem wysokie wydmy i skalne granie ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Transportowiec Ił-76 trzy godziny po starcie z Kairu leciał zygzakiem nad Saharą zgodnie z instrukcjami.
Mały Gunderson odwrócił się w fotelu pilota i zamrugał, zdezorientowany, na widok stojącego za nim Juana Cabrillo.
Juan, rodowity Kalifornijczyk z krótkimi blond włosami, niebieskimi oczami i opalenizną, był dziś ucharakteryzowany na Araba – miał ufarbowane na czarno włosy, brązowe szkła kontaktowe, przyciemnioną skórę i sztuczny nos, co zmieniło jego wygląd.
– Przez chwilę myślałem, że jesteś jednym z naszych pozostałych pasażerów – powiedział Mały.
– Są zajęci w ładowni, sprawdzają swój sprzęt – odrzekł Juan. – Wyglądają na trochę zdenerwowanych. Paru z nich jeszcze nigdy nie skakało ze spadochronem.
– Wybrali sobie dziwne miejsce do nauki. Od pół godziny nie widziałem żadnej drogi.
– Chcą być pewni, że nikt nie dotrze przed nami do ich celu.
– Nie ma szans. Zbliżamy się do ostatniego punktu kontrolnego. Będę potrzebował następnych współrzędnych.
– W takim razie mam dobre wyczucie czasu – odparł Juan. – Nasz klient właśnie mi je podał. Oto miejsce zrzutu.
Wręczył Małemu kawałek papieru ze współrzędnymi GPS. Mały wprowadził nowe liczby do komputera autopilota rosyjskiego odrzutowca i czterosilnikowa maszyna zaczęła skręcać w zadanym kierunku.
– Powinniśmy tam być za dziesięć minut – oznajmił. – Otworzę tylne drzwi ładunkowe dwie minuty przed zrzutem.
Juan skinął głową.
– Jak z paliwem?
– Nie ma problemu. Wystarczy jeszcze na osiem godzin lotu.
– Pamiętaj – przypomniał Juan – że oni nie opuszczą strefy lądowania, dopóki nie znikniesz z widoku, więc zrób to, jak tylko skoczymy.
– Zmyję się, jakbym dostał kopa w tyłek, prezesie. Przyjemnego opadania.
Juan się uśmiechnął.
– Będziemy w kontakcie.
Wyszedł z kokpitu i zszedł po schodach do przepastnej ładowni.
Cztery palety stały na środku pomieszczenia. Trzy pustynne buggy parkowały zderzak w zderzak, ich spadochrony leżały na nich, linki wyzwalające były połączone z samolotem, żeby zadziałały automatycznie w momencie zrzutu.
Patrolowe buggy Scorpion pochodziły z nadwyżek armii saudyjskiej i przed sprzedażą zostały oczywiście rozbrojone. Jeden dzień zajęło wyposażenie ich w karabiny maszynowe Browning M2 kaliber 12,7 mm i granatniki Mk 19 kaliber 40 mm montowane zwykle na trójnogach. Mogły teraz zniszczyć wszystko oprócz czołgu i ich klienci zapewniali, że ta broń nie jest tylko na pokaz.
Czwarta paleta, takiej samej wielkości jak buggy, była wciąż przykryta z przodu ładowni. Miała pozostać w samolocie.
Juan poszedł w kierunku sześciu mężczyzn zgromadzonych blisko tylnych drzwi. Wszyscy byli elitarnymi żołnierzami Saharyjskiego Kalifatu Islamskiego, terrorystycznej organizacji, która miała nadzieję stworzyć fundamentalistyczne państwo zajmujące całą szerokość północnej Afryki.
Przywódca tej grupy, brutalny Egipcjanin nazwiskiem Mahmoud Nazari podejrzewany o kilka ataków na turystów, zamierzał zdobyć broń masowej zagłady, która miała mu pomóc zostać rządzącym kalifem. NSA przechwyciła rozmowę między nim a jego dobroczyńcami w Arabii Saudyjskiej, że potrzebuje funduszy na wyprawę do Algierii, gdzie może znaleźć taką broń.
Choć rodzaj broni nigdy nie padł w rozmowie telefonicznej, zagrożenie potraktowano poważnie i Korporacja dostała zadanie ustalenia, czego szuka Nazari.
Juan zatrzymał się przed grupą. Nazari, chudy brodacz o oczach bez wyrazu, nie okazywał żadnych emocji.
– Ile czasu do skoku? – zapytał po arabsku.
– Niecałe dziesięć minut – odrzekł Juan bezbłędnym saudyjskim. Znał też biegle różne odmiany rosyjskiego i hiszpańskiego, ale nigdy nie opanował innego arabskiego dialektu, więc udawał dżihadystę z Rijadu.
Wiedząc o ciążących na Nazarim zarzutach, czuł niesmak, ilekroć musiał rozmawiać z tym terrorystą. Kiedy Egipcjanin przechwalał się, że podczas jednego ze swoich ataków uciął ręce niewiernemu cywilowi, Juan o mało nie wyrzucił go z samolotu. Ale misja znalezienia broni masowej zagłady była zbyt ważna, żeby mógł ulec tej pokusie.
– Jak daleko musimy dojechać po wylądowaniu? – spytał Juan.

– Vincent – odparła słodkim głosem. – Panna Caroline Vincent.
– Panno Vincent, wydaje się, że pani dłoń zsunęła się na moje, eee… siedzenie.
Uśmiechnęła się wdzięcznie.
– Wiem. Jest cudownie okrągłe i jędrne.
Chryste, był przeklęty. Jeśli nie zabije go jej ojciec, to zrobi to któraś z dam – lady Chesterton i lady Willowridge stroiły groźne miny, spoglądając w jego stronę – przed którymi uciekł. Rafe tańczył, próbując dotrzeć do Phineasa, któremu rzucał błagalne spojrzenia. Phineas tylko łypnął gniewnie – jego mina mówiła wyraźnie: „Chciałeś tego balu”.
Co on wtedy myślał?
Panna Vincent ścisnęła jego tyłek i Rafe niemal zaskowyczał.
– Czy nie wolałbyś pójść w jakieś bardziej ustronne miejsce? – zapytała, trzepocząc rzęsami.
Rafe’a zawsze zdumiewało, że kobiety zachowują się w ten sposób, sądząc, że to im dodaje uroku. Jemu się zawsze wydawało, że coś im wpadło w oko.
– Nie – odparł.
Dobry Boże, czy ten walc się nigdy nie skończy?
I wtedy właśnie zauważył podpułkownika Dravena. Draven na ogół nie uczestniczył w tego typu wydarzeniach towarzyskich. Dziś zjawił się pewnie, ponieważ na balu mógł spotkać trzech swoich dawnych podwładnych. Dostrzegł Rafe’a i kiwnął głową ze zrozumieniem, widząc, w jakie wpadł tarapaty. Rafe spojrzał błagalnie na dawnego dowódcę i zakręcił panną raz jeszcze, po czym odsunął się od niej, kiedy muzyka ucichła. Skłonił się, gotów oprowadzić ją po sali. Mógłby przyjmować zakłady, kto pierwszy rzuci się, żeby odebrać mu życie – wściekły ojciec, rozzłoszczona lady Willowridge, porzucona lady Chesterton czy lodowata pani Howe. Zapomniał, że zostawił ją w jadalni, po kolacji.
– Proszę wybaczyć, panienko. Nie chcę przeszkadzać, ale muszę zamienić słowo z panem Beaumontem. – Draven położył rękę Rafe’owi na ramieniu i odciągnął go od panny Vincent. Draven nie czekał na jej odpowiedź. Jego słowo było rozkazem.

Inne książki autora

Furia tajfunu Zemsta cesarza

Furia tajfunu CUSSLER CLIVE

Diabelskie Morze

Diabelskie Morze CUSSLER CLIVE

Bunt morza

Bunt morza CUSSLER CLIVE

Królowa Celtów

Królowa Celtów CUSSLER CLIVE CUSSLER DIRK

Wektory władzy

Wektory władzy CUSSLER CLIVE

Okup za Romanowów

Okup za Romanowów CUSSLER CLIVE

Rwący lód

Rwący lód CUSSLER CLIVE

Skarb Czyngis-chana

Skarb Czyngis-chana CUSSLER CLIVE CUSSLER DIRK

Plan Colossus

Plan Colossus CUSSLER CLIVE

Gray Ghost

Gray Ghost CUSSLER CLIVE

Tajemnica Titanica

Tajemnica "Titanica" CUSSLER CLIVE DU BRUL JACK

Złoto Inków (ebook)

Złoto Inków (ebook) CUSSLER CLIVE

Ocean chciwości

Ocean chciwości CUSSLER CLIVE

Furia tajfunu

Furia tajfunu CUSSLER CLIVE