W obronie syna

W obronie syna

Tytuł oryginału: Defending Jacob
Tłumaczenie: Daniel Zych
Ilość stron: 480
Rodzaj: miękka, wyd.3
Format: 135x205
Data wydania: 2020-02-03
EAN: 9788324170173
Kryminał, thriller, sensacja
Bestseller

Genialna! Taka powieść zdarza się raz na dziesięć lat. „New York Times”

Wkrótce serial na podstawie bestsellera w 32 krajach. W roli głównej Chris Evans.

Andy Barber, prokurator w Massachusetts od ponad dwudziestu lat, jest szanowany w swojej społeczności, nieustępliwy na sali sądowej i szczęśliwy w domu z żoną Laurie i z synem Jacobem. Aż pewnego dnia szokująca zbrodnia wstrząsa ich spokojnym miasteczkiem. Zostaje zamordowany szkolny kolega Jacoba.
Andy prowadzi śledztwo. I nagle okazuje się, że mordercą może być jego czternastoletni syn…

WILLIAM LANDAY – jak bohater W obronie syna – był prokuratorem w prokuraturze okręgowej w Massachusetts. Zdobywca najważniejszej nagrody dla literatury kryminalnej John Creasey Dagger, wszedł do grona nie tylko najpopularniejszych, ale i najwyżej cenionych pisarzy w USA.
Wykraczająca poza kategorie wybitna powieść W obronie syna była na listach „New York Timesa” przez 35 tygodni! W USA miała 18 wydań w ciągu roku! Tylko w USA sprzedano ponad 2 000 000 egzemplarzy!

Niesamowity szum wokół tej powieści jest uzasadniony. Jest ona wyjątkowo ważna, pasjonująca i chwytająca za serce.
„Washington Post”

William Landay daje nam niezapomnianą opowieść o rodzinie w stanie niezwyczajnego kryzysu. Czyta się ją jak pierwszej klasy thriller, ale to powieść o miłości. To powieść, która opisuje cienką granicę między miłością a szaleństwem, i kłamstwa, które, jakże często sami sobie opowiadamy.
NICHOLAS SPARKS

Landay potrafi stworzyć artystyczną misterną konstrukcję łączącą thriller prawniczy z powieścią obyczajową o rodzinie, gdzie wszystko się wali… i niczego nie można przewidzieć. Bo wszystkie zakończenia są możliwe.
„New York Times”

 

Premiera serialu 24 kwietnia 2020!

Część I
Bądźmy praktyczni w naszych oczekiwaniach wobec prawa karnego... [Bo] wystarczy tylko wyobrazić sobie, że za pomocą jakiejś sztuczki, podróży w czasie, spotykamy naszego najwcześniejszego przodka, Adama, praczłowieka – niskiej postury, wyposażonego w luksusowe futro, od niedawna dwunożnego, żerującego na afrykańskiej sawannie jakieś trzy miliony lat temu. Teraz przyjmijmy, że możemy ustanowić, jakie tylko chcemy prawa dla tego sprytnego małego stworzenia – a i tak nie byłoby roztropnie go pogłaskać.
Reynard Thompson Ogólna teoria ludzkiej przemocy 1921

1. Przed wielką ławą przysięgłych
Prokurator Logiudice: Proszę podać imię i nazwisko.
Świadek: Andrew Barber.
Prokurator Logiudice: Czym się pan zajmuje, panie Barber?
Świadek: Przez 22 lata byłem prokuratorem prokuratury okręgowej w tym hrabstwie.
Prokurator Logiudice: „Byłem”. A co pan robi teraz?
Świadek: Chyba może mnie pan nazwać bezrobotnym.

W kwietniu 2008 roku Neal Logiudice wreszcie wezwał mnie, żebym jako świadek stawił się przed wielką ławą przysięgłych. Wtedy było już za późno. Za późno na pewno dla tej sprawy, ale i za późno dla Logiudice’a. Jego reputacja właściwie była już całkiem zniszczona, a wraz z nią jego kariera. Prokurator z nadszarpniętą reputacją może sobie jeszcze przez jakiś czas kulawo pourzędować, ale koledzy będą patrzyli na niego wilkiem i w końcu zostanie zmuszony do rezygnacji, dla dobra watahy. Widziałem to wiele razy: prokurator Prokuratury Okręgowej dziś jest niezastąpiony, jutro zapomniany.
Zawsze miałem słabość do Neala Logiudice’a (wymawia się: la-dżu-dis). Przyszedł do biura prokuratora okręgowego dwanaście lat przed tą sprawą, prosto po studiach. Miał ­wtedy dwadzieścia dziewięć lat; niski, z przerzedzonymi włosami i brzuszkiem. Jego usta były przeładowane zębami; musiał się wysilać, żeby je zamknąć, jak wypchaną walizkę, przez co wyglądał, jakby był wiecznie skwaszony i skrzywiony. Zawsze mówiłem mu, żeby tak się nie krzywił przed przysięgłymi – nikt nie lubi ciągłej krytyki – ale on to robił nieświadomie. Stawał przed ławą i potrząsając głową, sznurował usta jak belferka albo ksiądz, a wtedy w każdym przysięgłym budziła się cicha chęć, żeby głosować przeciwko niemu. W prokuraturze Logiudice był trochę kombinatorem i włazidupą. Bardzo mu dokuczano. Inni prokuratorzy ciągle się z niego nabijali, zresztą tak jak wszyscy, nawet ci, którzy tylko współpracowali z prokuraturą – policjanci, protokolanci, sekretarki, ludzie, którzy zazwyczaj nie okazują tak otwarcie pogardy dla prokuratora. Nazywali go Milhouse, od postaci szajbusa z Simpsonów i wymyślali tysiące wersji jego nazwiska: Logłupis, Loidiotis, Sid Podłos, Mądralos i tak bez końca. Ale dla mnie Logiudice był w porządku. Po prostu naiwniak. Pełen najlepszych intencji rozwalał ludziom życie i nigdy nie spędzało mu to nawet minuty snu z powiek. W końcu tylko ścigał tych złych. Oto Błędne Przekonanie Prokuratora: „Są źli, bo ja ich oskarżam”, i nie Logiudice pierwszy dał się na to nabrać, więc wybaczałem mu, że jest przekonany o swojej racji. Nawet go lubiłem. Trzymałem za niego kciuki właśnie ze względu na te jego dziwactwa, nazwisko nie do wymówienia, krzywe zęby – każdy z jego rówieśników wyprostowałby je drogimi aparatami ortodontycznymi, zafundowanymi przez mamusię i tatusia – i nawet ze względu na tę jego nieskrywaną ambicję. Widziałem coś w tym facecie. Jakąś siłę charakteru w tym, jak znosił ten ciągły brak akceptacji, jak to przyjmował. Widać było, że pochodzi z robotniczej rodziny i jest zdeterminowany zdobyć dla siebie to, co inni ot tak, po prostu dostają. Pod tym względem i tylko pod tym względem, myślę, że był dokładnie taki jak ja.
Teraz, dwanaście lat po tym, jak zaczął u nas pracować, mimo wszystkich dziwactw udało mu się, albo prawie się udało. Neal Logiudice był zastępcą prokuratora okręgowego, numerem drugim w prokuraturze okręgowej Middlesex, prawą ręką prokuratora okręgowego i szefem od postępowań sądowych. Przejął moją robotę – ten dzieciak, który kiedyś powiedział mi: „Andy, jesteś dokładnie tym, kim ja chcę zostać pewnego dnia”. Powinienem się zorientować, że ten dzień nadchodzi.
Tamtego ranka, w sali wielkiej ławy przysięgli byli w ponurym nastroju klęski. Trzydzieścioro kilkoro mężczyzn i kobiet, którym nie starczyło sprytu, żeby się wymigać od tego obowiązku, siedziało wciśniętych w te szkolne krzesła z pulpitami w kształcie łzy zamiast poręczy. Dość dobrze rozumieli swoje zadania. Wielkie ławy przysięgłych wypełniają swój obowiązek przez wiele miesięcy i dość szybko mogą się połapać, do czego sprowadzają się ich występy: oskarżyć, wyciągnąć palec, wskazać niegodziwca.
Postępowanie przed wielką ławą przysięgłych to nie proces. W sali nie ma sędziego i adwokata. Cały spektakl rozgrywa prokurator. To jest śledztwo i teoretycznie sprawdzian siły prokuratora, bo wielka ława przysięgłych decyduje, czy prokurator ma wystarczające dowody, żeby zaciągnąć podejrzanego do sądu i wszcząć proces. Jeśli dowodów jest dość, wielka ława przysięgłych pozwala prokuratorowi sporządzić akt oskarżenia, daje mu przepustkę do sądu. Jeśli nie, odrzuca oskarżenie, i sprawa się kończy, zanim się zaczęła. W praktyce odrzucenia są rzadkie. Większość wielkich ław przysięgłych akceptuje oskarżenie. Czemu nie? Widzą tylko jedną stronę sprawy.
Ale w tym wypadku, podejrzewam, przysięgli doskonale wiedzieli, że Logiudice nie dostanie przepustki na salę sądową. Nie dzisiaj. Nie można było już ustalić prawdy, nie przy dowodach tak zwietrzałych i pełnych skaz, nie po tym wszystkim, co się stało. Minął już rok – ponad dwanaście miesięcy, odkąd w lesie znaleziono ciało czternastolatka z trzema ranami kłutymi, w jednej linii w poprzek piersi, jakby nadziano go na trójząb. Ale nie o czas chodziło, tylko o wszystko inne. Było zbyt późno, a wielka ława przysięgłych to wiedziała.
Ja też.
Tylko Logiudice był nieugięty. Dziwnie wykrzywiał usta, tak po swojemu. Przeglądał notatki w żółtym, prawniczym notesie, zastanawiał się nad następnym pytaniem. Robił dokładnie to, czego go uczyłem. W głowie słyszał mój głos: to bez znaczenia, jak słabe masz dowody. Trzymaj się systemu. Rozegraj to tak samo, jak to rozgrywano przez ostatnie ponad pięćset lat, wykorzystaj tę samą rynsztokową taktykę, która zawsze królowała podczas przesłuchań – zwab, złap, przypieprz.
– Przypomina pan sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał o zabójstwie syna Rifkinów? – zapytał mnie.
– Tak.
– Proszę to opisać.
– Dostałem telefon, pierwszy chyba z prewencji i kontroli, to jest z policji stanowej. Zaraz potem dwa następne, jeden od policji z Newton, jeden od dyżurnego prokuratora. Możliwe, że nie w tej kolejności, ale telefon właściwie dzwonił bez przerwy.
– Kiedy to było?
– W czwartek, dwunastego kwietnia 2007 roku, koło dziewiątej rano, zaraz jak znaleźli ciało.
– Dlaczego dzwoniono do pana?
– Byłem zastępcą prokuratora okręgowego. Zawiadamiano mnie o każdym zabójstwie w hrabstwie. To standardowa procedura.
– Ale nie zajmował się pan każdą sprawą, prawda? Nie prowadził pan osobiście każdego śledztwa i nie rozpracowywał każdego zabójstwa, które zgłoszono?
– Nie, oczywiście że nie. Nie miałem na to czasu. Brałem niewiele zabójstw. Większość przydzielałem innym prokuratorom prokuratury okręgowej.
– Ale to pan wziął.
– Tak.
– Czy natychmiast zdecydował pan wziąć je dla siebie, czy podjął pan decyzję później?
– Zdecydowałem prawie natychmiast.
– Dlaczego? Dlaczego chciał pan mieć właśnie tę sprawę?
– Miałem umowę z prokuratorem okręgowym, Lynn Canavan: niektóre sprawy będę rozpatrywać osobiście.
– Jakie sprawy?
– Najwyższej wagi.
– Dlaczego pan?
– Byłem najwyższym rangą w biurze prokuratorem od postępowań sądowych. Chciała mieć pewność, że sprawy najwyższej wagi będą prowadzone fachowo.
– Kto decydował, że sprawa jest najwyższej wagi?
– Najpierw ja. Oczywiście w porozumieniu z prokuratorem okręgowym, ale śledztwa na początku toczą się bardzo szybko. Zazwyczaj nie ma czasu na spotkanie.
– Więc to pan zdecydował, że zabójstwo Rifkina jest sprawą najwyższej wagi?
– Oczywiście.
– Dlaczego?
– Bo chodziło o zamordowanie dziecka. Chyba przyszło nam do głowy, że to może zostać rozdmuchane, może przyciągnąć uwagę mediów. To była tego typu sprawa. To zdarzyło się w bogatym mieście, ofiara była bogata. Już mieliśmy kilka takich spraw. Z początku nie wiedzieliśmy dokładnie, w czym rzecz. Pod pewnymi względami wyglądało to na zabójstwo ucznia przez ucznia, jak w Columbine. W gruncie rzeczy w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za diabelstwo, ale pachniało dużą sprawą. Gdyby się okazało, że to rzecz mniejszej wagi, przekazałbym to później, ale w ciągu pierwszych godzin musiałem być pewien, że wszystko zostanie zrobione jak trzeba.
– Zawiadomił pan prokuratora okręgowego, że w pana przypadku wystąpił konflikt interesów?
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo nie wystąpił żaden konflikt interesów.
– Czy pański syn, Jacob, nie był rówieśnikiem i szkolnym kolegą zmarłego chłopca?
– Był, ale ja nie znałem ofiary. Jacob też nie znał, o ile mi było wiadomo. Nigdy nawet nie słyszałem nazwiska tego chłopca.
– Nie znał pan tego dzieciaka. W porządku. Ale przecież wiedział pan, że on i pański syn chodzili do równoległych klas, do tego samego gimnazjum, w tym samym mieście?
– Wiedziałem.
– I nadal nie pomyślał pan, że wystąpił konflikt interesów? Nie pomyślał pan, że można było zakwestionować pański obiektywizm?
– Nie.
– Nawet z perspektywy czasu? Nadal pan twierdzi, że... Nawet z perspektywy czasu nadal nie czuje pan, że okoliczności wskazywały choć trochę na konflikt interesów?
– Nie, nie było w tym niczego niewłaściwego. Nie było w tym nawet niczego niezwykłego. Fakt, że mieszkałem w mieście, w którym doszło do zabójstwa? W tym nie ma niczego złego. W mniejszych hrabstwach prokurator często żyje w społeczności, w której zdarzają się przestępstwa, często zna ludzi, których to dotknęło. No i co z tego? To, że ma jeszcze większą motywację, żeby złapać zabójcę? To nie jest konflikt interesów. Otóż wniosek z tego taki, że wchodzę w konflikt interesów z wszystkimi zabójcami. Taką mam pracę. To była potworna, naprawdę potworna zbrodnia; moja praca polega na tym, żeby coś z tym zrobić. I byłem zdecydowany, że zrobię to, co zrobiłem.
– No, dobrze. – Logiudice opuścił wzrok na papiery. Nie ma sensu atakować świadka na samym początku zeznań. Wróci do tego punktu później, na pewno jeszcze dzisiaj, kiedy będę zmęczony. Na razie lepiej nie podgrzewać atmosfery.
– Zna pan swoje prawa wynikające z Piątej Poprawki?
– Oczywiście.
– I nie skorzystał pan z nich?
– Jak widać. Jestem tutaj. Zeznaję.
Chichoty ze strony wielkiej ławy przysięgłych.
Logiudice odłożył notatnik i jednocześnie jakby odłożył na chwilę strategię gry.
– Panie Barber... Andy... mogę cię o coś spytać: dlaczego nie powołać się na nie? Dlaczego nie odmówić zeznań? – Nie wypowiedział następnego zdania: „Ja bym tak zrobił”.
Przez chwilę myślałem, że to jego taktyka, trochę komedianctwa. Ale Logiudice mówił chyba poważnie. Niepokoił się, że coś kombinuję. Nie chciał dać się podejść, wyjść na durnia.
– Nie mam ochoty dłużej milczeć – powiedziałem. – Chcę, żeby prawda wyszła na jaw.
– Wszystko jedno jaka?
– Wierzę w sprawiedliwość tak samo jak ty, tak samo jak wszyscy tutaj.
No, to już niezupełnie prawda. Nie wierzę w system sądownictwa, a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby był szczególnie dobry w wykrywaniu prawdy. Żaden prawnik nie jest w tym dobry. Każdy z nas widział zbyt wiele pomyłek, zbyt wiele złych skutków. Wyrok przysięgłych to tylko zgadywanka – zgadywanka z reguły pełna dobrych intencji, ale po prostu nie da się odróżnić faktów od fikcji przez głosowanie. A jednak, mimo wszystko, naprawdę wierzę w siłę tego rytuału. Wierzę w symbole religijne, czarne togi, gmachy sądów z marmurowymi kolumnami jak greckie świątynie. Kiedy przeprowadzamy proces sądowy, odprawiamy mszę. Modlimy się razem, żeby uczynić to, co słuszne, żeby uchronić się przed niebezpieczeństwem i warto to robić, bez względu na to, czy nasze modlitwy naprawdę zostaną wysłuchane.
Logiudice, oczywiście, nie przykładał zbytniej wagi do takich uroczystych bzdur. Żył w binarnym świecie prawnika – winny albo niewinny – i był zdecydowany mnie tu przyszpilić.
– Wierzysz w system, prawda? – prychnął. – W porządku, Andy, no to wróćmy do niego. Niech system zrobi swoje. – Rzucił przysięgłym znaczące spojrzenie zarozumialca.
Brawo, Neal. Nie pozwól, żeby świadek wskoczył do łóżka z przysięgłymi – to ty wskocz do łóżka z przysięgłymi. Wskocz i przytul się do nich mocno pod kocem, a świadka zostaw na lodzie. Uśmiechnąłem się ironicznie. Gdyby mi pozwolono, wstałbym i klaskał, bo dokładnie tego sam go nauczyłem. Dlaczego mam odmawiać sobie odrobiny ojcowskiej dumy?
Nie mogłem być przecież taki marny – w końcu zrobiłem z Logiudice’a prawie przyzwoitego prawnika.
– No to bierz się wreszcie do roboty – powiedziałem, łechtając mile przysięgłych. – Przestań się opieprzać i rusz tyłek, Neal.
Spojrzał na mnie, potem znowu podniósł żółty notatnik i przejrzał zapiski, szukając miejsca, w którym skończył. Niemal mogłem wyczytać myśl, którą miał wypisaną na czole: zwab, złap, przypieprz.
– W porządku – powiedział – zacznijmy od tego, co działo się po morderstwie.

Inne książki autora