
ŚWIATOWY BESTSELLER MISTRZA THRILLERA PSYCHOLOGICZNEGO
Dziesięcioletni chłopiec wzywa adwokata, by wyznać mu, że zamordował człowieka... piętnaście lat temu.
Kiedy adwokat Robert Stern zgadzał się na to niezwykłe spotkanie, nie wiedział, że umawia się ze śmiercią. A tym bardziej nie miał pojęcia, że śmierć, która wkroczy w jego życie, będzie miała sto czterdzieści trzy centymetry wzrostu, na nogach trampki, a na dziecięcej buzi uśmiech...
Adwokat Robert Stern jest w szoku, kiedy widzi w zapomnianej przez Boga i ludzi, opuszczonej fabryce, kim jest jego tajemniczy klient. To Simon, dziesięcioletni chłopiec, delikatny i śmiertelnie chory. I absolutnie przekonany, że w swoim poprzednim życiu był seryjnym mordercą. Głupia, niesmaczna zabawa – myśli Stern... Lecz kiedy w opisanej przez chłopca piwnicy rzeczywiście znajduje ludzkie szczątki: szkielet i rozłupaną siekierą czaszkę, czuje się jak w środku horroru. Ale to dopiero początek. Bo Simon opowiada mu nie tylko o ofiarach sprzed lat, ale wkrótce również o tych z najbliższej przyszłości...
Popularność Fitzka wynika z jego niepowtarzalności i wyjątkowości. Znakomita literacka narracja, umiejętność budowania napięcia, dojrzałość i obrazowość języka, panowanie nad całością materii (wszystko się zgadza, wszystkie wątki zbiegają się logicznie) to jego stałe zalety. „Der Spiegel”
SEBASTIAN FITZEK – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach. Każda powieść Fitzka – W amoku, Nocny Powrót, Prezent, Łamacz dusz, Odprysk, Lot 7a, Terapia, Pasażer 23, Przesyłka, Ostatnie dziecko, Noc Ósma, Odcięci, Auris – zajmuje przez wiele miesięcy 1. miejsce na listach bestsellerów i osiąga milionowe nakłady.
Pijany i dziecko prawdę ci powie.
Mądrość życiowa
Kiedy Robert Stern zgadzał się na to niezwykłe spotkanie, nie wiedział, że umawia się ze śmiercią. A tym bardziej nie miał pojęcia, że śmierć, która wkroczy w jego życie, będzie miała sto czterdzieści trzy centymetry wzrostu, na nogach trampki, a na dziecięcej buzi uśmiech.
– Nie, jeszcze jej tu nie ma. A mnie powoli odechciewa się czekania.
Stern patrzył zdenerwowany przez mokrą od deszczu przednią szybę swojej limuzyny na oddalony o blisko sto metrów budynek fabryczny bez okien i przeklinał swoją asystentkę. Zapomniała odwołać jego spotkanie z ojcem, który akurat czekał wściekły na drugiej linii.
– Niech pani zadzwoni do Cariny i dowie się, gdzie ona, do cholery, jest!
Stern nacisnął energicznie przycisk na skórzanej kierownicy i po subtelnym kliknięciu usłyszał w głośnikach kaszel swojego rodziciela. Siedemdziesięciodziewięciolatek kopcił jak lokomotywa. Nawet teraz, korzystając z krótkiego oczekiwania na połączenie, przypalił sobie papierosa.
– Przepraszam, tato – powiedział Stern. – Wiem, mieliśmy dziś razem zjeść kolację, ale musimy niestety przełożyć to na niedzielę. Wezwano mnie na zupełnie nieoczekiwane spotkanie.
„Musisz przyjechać. Proszę. Nie wiem już, co robić”. Nigdy wcześniej głos Cariny nie brzmiał przez telefon tak bojaźliwie jak wtedy. Gdyby to było udawane, powinna dostać Oscara.
– Może ja też powinienem płacić ci pięćset euro za godzinę, żeby się z tobą spotkać – fuknął gniewnie ojciec.
Stern tylko westchnął. Odwiedzał go trzy razy w tygodniu, ale nie miało teraz najmniejszego sensu wspominanie o tym. Ani setki wygranych procesów karnych, ani przegrane batalie w rozbitym małżeństwie nie zdołały go nauczyć, w jaki sposób zachować przewagę nad ojcem podczas sporów. Jak tylko zaczynał rozmawiać ze staruszkiem, od razu czuł się jak małe dziecko z kiepskimi ocenami na świadectwie, a nie jak czterdziestopięcioletni Robert Stern, współwłaściciel kancelarii Langendorf, Stern i Dankwitz, czołowy obrońca w Berlinie.
– Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie teraz jestem – spróbował rozluźnić atmosferę. – Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, mógłbym powiedzieć, że gdzieś w Czeczenii. Nawet moja nawigacja z trudem mnie tu doprowadziła.
Włączył długie światła, oświetlając nimi fragmenty niewybrukowanego placu, na którym piętrzyły się poprzewracane stalowe dźwigary, sterty przerdzewiałych kabli i inne przemysłowe śmieci. Prawdopodobnie produkowano tu wcześniej farby i lakiery, jeśli dobrze interpretował stertę pustych blaszanych beczek. Leżące przed grożącym zawaleniem ceglanym barakiem, którego komin już się zapadł, wyglądały jak rekwizyty z jakiegoś filmu o końcu świata.
– Mam nadzieję, że za jakiś czas twoja nawigacja znajdzie przynajmniej drogę do mojego grobu – wykaszlał ojciec, a Stern zastanawiał się, czy takie zgorzknienie może być dziedziczne, bo jego zaczątki dostrzegał już u siebie. Od dziesięciu lat.
Od czasu Feliksa.
Przez koszmarne wydarzenia tamtego dnia na oddziale dla noworodków bardzo upodobnił się do ojca także fizycznie. Po prostu przedwcześnie się zestarzał. Kiedyś spędzał każdą wolną minutę na boisku do koszykówki, żeby popracować nad techniką rzutu. Dziś nie trafiał nawet do kosza w biurze, kiedy zza biurka rzucał opróżnioną puszką po napoju.
Większość osób, które nie znały go zbyt dobrze, mogła zmylić jego postawna, szczupła sylwetka i szerokie ramiona. W rzeczywistości idealnie skrojone garnitury ukrywały jego zwiotczałe już mięśnie, sińce pod oczami tuszowała naturalnie śniada cera, a dzięki zręcznie przystrzyżonym ciemnym włosom nie było widać początków łysiny. Rano potrzebował teraz prawie godziny, aby pozbyć się z twarzy oznak zmęczenia, a kiedy wychodził z łazienki, coraz bardziej czuł się jak towar z ukrytymi wadami, jak podrasowany designerski mebel, którego niedoróbki uwidaczniają się dopiero wtedy, gdy ustawi się go w bezlitosnym górnym świetle mieszkania.
Rozległ się sygnał drugiego połączenia przychodzącego.
– Przepraszam, zaraz wrócimy do rozmowy. – Stern uciekł od dalszych wyrzutów ojca i odebrał telefon od sekretarki.
– Niech zgadnę. Carina odwołała spotkanie?
To byłoby w jej stylu. W pracy była godną zaufania, sumienną pielęgniarką, ale swoje prywatne zobowiązania realizowała tak samo jak życie miłosne: w sposób chaotyczny, zmienny i bez jakiejkolwiek koordynacji. Chociaż ich związek rozpadł się już trzy lata temu, po zaledwie kilku tygodniach trwania, nadal regularnie do siebie dzwonili i nawet spotykali się czasem na kawie. Jedno i drugie kończyło się z reguły kłótnią.
– Nie, niestety nie udało mi się dodzwonić do pani Freitag.
– Okej, dziękuję.
Stern uruchomił elektroniczny zapłon i wzdrygnął się przestraszony, gdy na przednią szybę samochodu lunęła nagle ściana deszczu pchana przez jesienny wiatr. Włączył wycieraczki i na chwilę zatrzymał wzrok na czerwonobrunatnym liściu klonu, który przykleił się do szyby poza ich zasięgiem. Odwrócił się i powoli zaczął się cofać po żwirze ze zgrzytem opon.
– Jeśli Carina się odezwie, to proszę jej powiedzieć, że nie mogłem już tu dłużej…
Stern zamilkł, kiedy ponownie spojrzał przed siebie z zamiarem wrzucenia pierwszego biegu.
Cokolwiek pędziło wprost na niego na sygnale jakieś dwieście metrów w linii prostej, na pewno nie był to rozklekotany samochodzik Cariny. Czerwono-biały furgon gnał drogą dojazdową z maksymalną prędkością, na jaką pozwalały wyboje.
Przez krótką chwilę Sternowi wydawało się, że kierowca naprawdę chce go staranować, ale w końcu tamten skręcił i zatrzymał karetkę obok samochodu Sterna.
– Tato? – Robert powrócił do rozmowy z ojcem, rozłączając się wcześniej z sekretarką. – Zaczynam spotkanie. Muszę kończyć – wyjaśnił, mimo że ojciec już wcześniej odłożył słuchawkę.
Z trudem otworzył drzwi limuzyny, walcząc z porywem wiatru, i wysiadł.
Po jaką cholerę przyjechała tu karetką?
Carina wyskoczyła od strony kierowcy prosto w kałużę, ale zupełnie się nie przejęła, że jej biały pielęgniarski fartuch pokryły czarne bryzgi błota. Miała długie włosy w kolorze czerwonego wina mocno związane w koński ogon i wyglądała wręcz olśniewająco. Stern miał ochotę ją przytulić, lecz coś w jej spojrzeniu go od tego powstrzymało.
– Tkwię po uszy w gównie – powiedziała, wyjmując paczkę papierosów. – Tym razem chyba naprawdę nabroiłam.
– Co to wszystko ma znaczyć? Po co ten cały teatr? – spytał Stern. – Dlaczego nie mogliśmy spotkać się w mojej kancelarii, tylko właśnie tu, na tym… pobojowisku?
Teraz, kiedy nie osłaniało go już wygodne wnętrze limuzyny, czuł nieprzyjemne zimno wzmagającego się październikowego wiatru. Odruchowo skulił ramiona.
– Nie marnujmy czasu, dobra? Pożyczyłam karetkę tylko na chwilę i muszę ją szybko odstawić.
– Okej. Ale jeśli coś przeskrobałaś, lepiej by nam się rozmawiało w jakimś cywilizowanym miejscu.
– Nie, nie, nie. – Carina kręciła głową, unosząc przy tym rękę w geście odmowy. – Nie rozumiesz! Tu nie chodzi o mnie.
Szybkim krokiem obeszła karetkę, otworzyła tylne drzwi i wskazała jej wnętrze.
– Tam leży twój klient.
Stern rzucił Carinie badawcze spojrzenie. Sporo już przeszedł, a widok postrzelonego bandyty, ofiary porachunków między gangami czy jakiegoś innego podejrzanego klienta, który pilnie i przede wszystkim anonimowo potrzebował jego pomocy, nie był dla niego niczym nowym. Zastanawiał się tylko, co Carina może mieć z tym wspólnego.
Ponieważ nic więcej nie powiedziała, powoli wszedł po metalowych stopniach do środka karetki. Natychmiast zauważył nieruchome ciało na noszach.
– Co to ma być? – Odwrócił się gwałtownie do Cariny, która została przy samochodzie i właśnie zapalała papierosa. Paliła bardzo rzadko i tylko w sytuacji, kiedy była naprawdę mocno zdenerwowana. – Przywiozłaś na to odludzie małego chłopca? Po co?
– Sam ci to wyjaśni.
– Ale nie wygląda, jakby ten malec miał coś… – do powiedzenia, chciał dokończyć zdanie, ponieważ blade jak trup dziecko zrobiło na nim wrażenie wręcz apatycznego. Jednak kiedy odwrócił się z powrotem w stronę noszy, chłopiec właśnie się podniósł i usiadł na ich brzegu, machając w powietrzu nogami.
– Nie jestem żadnym malcem – zaprotestował. – Mam już dziesięć lat! Dwa dni temu miałem urodziny.
Pod ocieplaną sztruksową kurtką chłopiec nosił czarny T-shirt z trupią czaszką i do tego nowiutkie dżinsy, według Sterna zdecydowanie za długie. Ale czy on się na tym znał? Pewnie akurat było teraz w modzie, że czwartoklasiści podwijali nogawki spodni i wkładali pomazane flamastrami tenisówki.
– Jest pan adwokatem? – spytał chłopiec nieco ochrypłym głosem. Wyglądało na to, że mówienie sprawia mu kłopoty, jakby od dawna nic nie pił i miał wysuszone gardło.
– Tak. Obrońcą, dokładnie rzecz ujmując.
– Dobrze. – Chłopiec uśmiechnął się, pokazując zadziwiająco proste i białe zęby. Ten śliczny chłopak naprawdę nie potrzebował żadnej szczerby między zębami, żeby wzruszyć swoją babcię. Wystarczyły długie jak zapałki, ciemne rzęsy oraz pełne, lekko popękane wargi. – Bardzo dobrze – powtórzył, wstając ostrożnie z noszy i na chwilę odwracając się do Roberta plecami. Jego świeżo umyte jasnobrązowe delikatne loki opadały aż do ramion i, patrząc od tyłu, z łatwością można go było wziąć za dziewczynkę. Robert zauważył, że włosy zakrywają nalepiony na karku plaster wielkości karty kredytowej.
Kiedy chłopiec odwrócił się ponownie w jego stronę, nadal się uśmiechał.
– Jestem Simon. Simon Sachs.
Podał Robertowi swoją delikatną dłoń, którą ten uścisnął z wahaniem.
– Świetnie. Ja nazywam się Robert Stern.
– Wiem. Carina pokazała mi pana zdjęcie, które nosi w torebce. Mówi, że jest pan najlepszy.
– Dziękuję bardzo – wymamrotał nieco zakłopotany Stern. O ile sobie przypominał, była to najdłuższa od lat rozmowa, jaką przeprowadził z nieletnim. Dlatego też spytał nieco niezgrabnie: – Co mogę dla ciebie zrobić?
– Potrzebuję adwokata.
– Wszystko jasne! – Stern spojrzał wymownie na Carinę, która z niewzruszoną miną zaciągała się papierosem. Dlaczego mu to zrobiła? Po co kazała mu przyjechać na to odludzie i przywiozła ze sobą dziesięciolatka? Przecież doskonale wiedziała, jak kiepsko sobie radzi z dziećmi. I że konsekwentnie trzyma się od nich z daleka, od momentu kiedy osobista tragedia zniszczyła najpierw małżeństwo, a później jego samego.
– A dlaczego uważasz, że potrzebujesz adwokata? – spytał, z trudem tłumiąc w sobie narastającą złość. Być może ta dziwaczna sytuacja dostarczy mu chociaż ciekawego tematu do pogawędek podczas przerw w posiedzeniach w kancelarii. Wskazał na plaster na karku Simona: – Czy to z tego powodu? Oberwałeś od kogoś na szkolnym podwórku?
– Nie, nie dlatego.
– Dlaczego więc?
– Zabiłem.
– Co proszę? – Stern odezwał się dopiero po krótkiej przerwie, święcie przekonany, że to brutalne słowo nie mogło paść z ust dziesięciolatka. Jego głowa poruszała się teraz jak głowa kibica podczas meczu tenisowego, kiedy patrzył to na Carinę, to na chłopca. Tak długo, aż Simon powtórzył jeszcze raz. Głośno i wyraźnie:
– Potrzebuję adwokata. Jestem mordercą.
Gdzieś w oddali zaszczekał pies. Jego głos mieszał się z ciągłym szumem dochodzącym z pobliskiej autostrady. Ale Stern nie słyszał tego tak samo, jak nie słyszał ciężkich kropli deszczu rozbijających się w nieregularnych odstępach o blaszany dach karetki.
– Okej. A więc uważasz, że kogoś zabiłeś, tak? – zapytał po kolejnej upiornej sekundzie.
– Tak.
– Mogę wiedzieć kogo?
– Nie wiem.
– Aha, nie wiesz. – Stern roześmiał się sucho. – I zapewne nie wiesz też jak, dlaczego ani gdzie to się wydarzyło, ponieważ to wszystko jest tylko głupim szczeniackim kawałem i…
– Siekierą – wyszeptał Simon, ale zabrzmiało to tak, jakby krzyknął.
– Słucham?
– Siekierą. W głowę. Mężczyznę. Niewiele więcej wiem. To było dawno temu.
Robert zamrugał nerwowo.
– Co znaczy dawno? Kiedy było dokładnie?
– Dwudziestego ósmego października.
Stern spojrzał na kalendarz w swoim zegarku.
– To dziś – odpowiedział zdziwiony. – A przecież powiedziałeś, że to było dawno temu. No więc jak? Musisz się zdecydować.
Przez krótką chwilę pomyślał, że dobrze by było, gdyby biorąc świadków w krzyżowy ogień pytań, zawsze miał do czynienia z tak łatwymi przeciwnikami. Dziesięciolatek, który już w pierwszych minutach swej opowieści plącze się w sprzecznościach. Zaraz jednak zmuszony był zmienić zdanie.
– Pan mnie nie rozumie. – Simon pokręcił ze smutkiem głową. – Zabiłem człowieka. Dokładnie tu!
– Tu? – powtórzył Stern jak echo, patrząc skonsternowany, jak Simon przechodzi koło niego, wysiada z karetki i rozgląda się z zaciekawieniem. Na tyle, na ile Stern mógł podążyć za jego wzrokiem, spojrzenie chłopca spoczęło na zawalonym budynku przy grupie drzew, oddalonej o jakieś sto metrów.
– Tak. To było tu – potwierdził Simon z zadowoleniem, chwytając Carinę za rękę. – Tu zabiłem człowieka. Dwudziestego ósmego października. Piętnaście lat temu.