
Mats Krüger, wybitny psychiatra, musi przezwyciężyć paniczny strach przed lataniem. Po śmierci żony wyemigrował do Argentyny (statkiem) i nie zmierzał wracać do Niemiec.
Teraz po latach milczenia wzywa go córka Nele: wkrótce będzie rodzić i chce, by Mats był przy niej. Po kongresie psychiatrycznym poświęconym fobii przed lataniem Mats wsiada do samolotu rejsu Buenos Aires-Berlin. Lecz ledwie zapnie pas, zrozumie, że to nie turbulencje, spadek ciśnienia w kabinie czy terroryści okażą się najstraszliwszym zagrożeniem… Że przygotował się nie na ten strach...
SEBASTIAN FITZEK – autor numer 1 w Niemczech, mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 29 krajach (Pasażer 23, Przesyłka, Ostatnie dziecko, Odprysk, Odcięci). Wszystkie jego powieści są przez wiele miesięcy na 1. miejscu list bestsellerów „Der Spiegel” i osiągają milionowe nakłady.
W samych Niemczech sprzedano 9 000 000 egzemplarzy. Kilka zekranizowano.
„The Times” nazwał go „mistrzem psychologicznej gry”.
Patronaty medialne:
Matts jest psychologiem, Niemcem, ale mieszka w Buenos Aires. Zwiał tam po śmierci żony, kiedy nie był w stanie dłużej wytrzymać życia, ani wspierać swojej córki. Ta z kolei mieszka w Berlinie. Jest w ciąży. Rozstała się z ojcem dziecka, a do tego ma wirusa HIV, wynik lekkomyślnie wykonanego tatuażu, więc bardzo jej zależy na dobrej opiece medycznej, żeby urodzić zdrowe dziecko. A po latach braku kontaktów z ojcem zależy jej też na tym, żeby ktoś bliski był przy niej podczas porodu i pierwszych dni życia dziecka. Prosi więc Mattsa, żeby przyjechał.
Jest tylko jeden mały problem: Matts panicznie boi się latać. Ale że dla córki jest gotów zrobić wszystko, wsiada na pokład samolotu, zarezerwowawszy tam aż 4 miejsca, które statystycznie uznał za najbezpieczniejsze podczas różnych faz lotu.
I wszystko wydaje się iść gładko, ale Matts otrzymuje dziwny telefon. Ktoś porwał jego córkę, której właśnie odeszły wody płodowe. Uwięził ją w starej oborze, bez pomocy medycznej, w strasznych warunkach. Matts może ją uratować tylko w jeden sposób: doprowadzić do katastrofy samolotu. A może to zrobić, ponieważ szefowa stewardes jest jego dawną pacjentką. Matts wie, jak wywołać w niej reakcje, które przemienią ją w chodzących na dwóch nogach bombę. I tego właśnie oczekuje porywacz.
Na niemieckim Amazonie „Lot 7A” zajął pierwszą pozycję, nawet przed najnowszym Danem Brownem, co jest nie lada osiągnieciem. Niemcy uwielbiają swojego czołowego mistrza thrillerów. Ale i my powinniśmy go pokochać. Z kilku przyczyn.
Po pierwsze: Fitzek nie bierze jeńców. Stawia bohaterów w sytuacji naprawdę bez wyjścia. I potem, krok po kroku, każe im się z niej wydobyć.
Po drugie: pisze tak wartkim językiem, że nawet nie zauważycie, kiedy zrobi się druga w nocy, a Wy nie odłożycie przecież książki, kiedy rozwiązanie jest tuż-tuż.
Fitzek nie pisze o ludziach obdarzonymi jakimiś nadzwyczajnymi talentami, albo umiejętnościami. Wiele z jego czytelniczek było kiedyś w ciąży i doskonale może zrozumieć, co czuje porwana Nele, córka Mattsa. Wiele czytelniczek i czytelników boi się latać (w tym ja!) i naprawdę mogą zrozumieć panikę psychologa na pokładzie samolotu, zwłaszcza, kiedy Matts zdaje sobie sprawę, że jego najczarniejsze lęki właśnie stają się rzeczywistością.
Polecamy bardzo gorąco. Ale wiedzcie, że po lekturze „Lotu 7A” już nigdy nie wsiądziecie beztrosko na pokład samolotu.
Czy boisz się latania?
Po dobrej, ale nie nadzwyczajnej „Przesyłce” Sebastian Fitzek „Lotem 7A” udowadnia, że jego pozycja wśród najlepszych autorów THRILLERów psychologicznych jeszcze długo nie będzie zagrożona. I nawet nagromadzenie nieprawdopodobnych wydarzeń i zbiegów okoliczności nie jest w stanie zniechęcić do lektury, którą po prostu pochłania się z wypiekami na twarzy.
ImageGłównym bohaterem powieści jest Mats Krüger, psychiatra, który panicznie boi się latania. Dawno temu wyniósł się z Niemiec do Buenos Aires (statkiem) i nie planował powrotu. Teraz jednak ciężarna córka poprosiła go o wsparcie. Mats wsiada więc na pokład luksusowego samolotu przewożącego ponad 600 osób. Tak zaczyna się koszmar. Nie tylko dlatego, że lęk bohatera to nie taki sobie zwyczajny strach przed lataniem, jaki pewnie odczuwa całkiem spora część ludzi, wsiadając na pokład samolotu. Krüger tak bardzo boi się latania, że „przez całe tygodnie przygotowywał się do tego lotu, zapoznał się ze wszystkimi informacjami o katastrofach, przestudiował nawet plany konstrukcyjne niezliczonych samolotów”. I zarezerwował wszystkie miejsca, na których pasażerowie podczas katastrofy mają większe szanse przeżycia. Tyle że „nigdy nie myślał o najniebezpieczniejszej dla wszystkich broni, o jedynej bombie, którą naprawdę każdy mógł wnieść na pokład i której nie wykryje żaden dyrektor na tym świecie, o tym idealnym środku masowej zagłady: o ludzkiej duszy”. W tym przypadku: duszy swojej byłej pacjentki, która też znajduje się na pokładzie.
Tymczasem w Berlinie córka Matsa, Nele, zaczyna rodzić. Wsiada więc do taksówki, która ma ją zawieźć do kliniki. Tyle że taksówkarz wybiera całkiem inny kierunek…
Zawsze, kiedy czytam powieści Fitzka, zastanawiam się: skąd on bierze te niesamowite pomysły? Fakt, że nie zawsze są wiarygodne (a już ich nagromadzenie nigdy nie jest), ale nie sposób odmówić im oryginalności. Ta wyjątkowość pomysłów sprawia, że powieści Fitzka można rozpoznać już od pierwszych stron. Charakterystyczny jest także styl pisarza: postaci są naszkicowane bardzo mocną kreską, wyraźnie odczuwamy ich emocje, a krótkie rozdziały kończą się zawsze w taki sposób, że trudno przerwać lekturę i odłożyć książkę „na później”.
Największą siłą tej powieści jest jednak umiejętność wywołania w czytelniku napięcia już od pierwszych stron. Co ważne, tempo nie opada aż do finału, nie zmniejsza się też liczba zaskakujących scen i rozwiązań fabularnych. Ponadto wyjaśnienie zagadki jest sensowne i całość składa się w logiczną – choć momentami napiętą do granic prawdopodobieństwa – historię. A mnóstwo informacji o lataniu i katastrofach lotniczych (jak choćby ta, że więcej ludzi umiera rocznie z powodu zadławienia się elementem długopisu niż w ciągu dziesięciu lat w powietrznych katastrofach) jest dodatkowym atutem powieści.
„Lot 7A” daje też pretekst do refleksji etycznych. W pewnym momencie główny bohater staje bowiem przed dylematem, co jest ważniejsze: życie setek obcych osób czy życie jego córki. Obiektywnie wybór jest prosty. Jeśli jednak postawimy się w sytuacji Matsa, zaczniemy się zastanawiać: wybralibyśmy życie najbliższego sobie człowieka czy obcych ludzi? Ale to nie jedyna trudna kwestia poruszana przez Fitzka. Dość wspomnieć, że z pewnością niejeden czytelnik powróci myślami do powieści, kiedy będzie nalewał mleko… „Lot 7A” wciąż jednak pozostaje przede wszystkim doskonałą literaturą rozrywkową. Taką, która wciąga w swój świat od pierwszych stron i od której trudno się oderwać. Oby tak dalej!
Recenzje ukazały się także na:
Prolog
– Kiedy będzie można przesłuchać sprawcę?
Doktor Martin Roth, zmierzający właśnie na oddział intensywnej terapii oddziału neurologicznego berlińskiej Park–Klinik, odwrócił się w stronę komisarza z wydziału zabójstw, który jak najpoważniej się ośmieszył, zadając mu to idiotyczne pytanie.
– Przesłuchać?
– Tak. Kiedy odzyska przytomność?
Przysadzisty policjant dopił ostatni łyk kawy kupionej w automacie, stłumił beknięcie i autorytarnie wysunął do przodu podbródek.
– Mamy dwa trupy i ciężko ranną ofiarę, która przez całe życie będzie krwawić z oczu. Muszę jak najszybciej wziąć tego łajdaka w obroty.
– W obroty, powiada pan, hmmm.
Ordynator o gładkiej, zbyt młodzieńczej, jak na swój wiek, twarzy podrapał się w pozbawione włosów, z roku na rok powiększające się zakola. Sam już nie wiedział, co uznać za gorsze. Żałosny wygląd pozującego na Bruce´a Willisa policjanta, czy jego wołającą o pomstę do nieba ignorancję.
– O ile wiem, był pan przy tym, kiedy przywieziono tego mężczyznę?
– No pewnie.
– A czy może coś zwróciło wtedy pańską uwagę?
– Był jedną nogą na tamtym świecie, wiem, wiem. – Funkcjonariusz wskazał drzwi z mlecznego szkła znajdujące się za Rothem, które oddzielały korytarz szpitala od oddziału intensywnej terapii. – Ale wy przecież macie swoje różne czarodziejskie sposoby, żeby jakoś gnoja pozszywać do kupy. A jak tylko odzyska przytomność, chętnie usłyszałbym parę odpowiedzi.
Doktor Roth nabrał głęboko powietrza, w duchu policzył wolno od trzech do zera, a kiedy dotarł do tego ostatniego, rzekł:
– Hmm, chętnie sam udzielę panu paru odpowiedzi, panie... jak nazwisko?
– Hirsch. Naczelny komisarz Hirsch.
– Wprawdzie jest jeszcze o wiele za wcześnie na ostateczną diagnozę, ale mamy poważne podejrzenia, że pacjent cierpi na tak zwany zespół zamknięcia. Mówiąc potocznie: jego mózg nie ma już połączenia z resztą ciała, co oznacza że jest on zamknięty sam w sobie. Nie może mówić, nie widzi, nie może się z nami porozumiewać.
– I jak długo tak stan się utrzyma?
– Najwyżej trzydzieści sześć godzin, jak oceniam.
Policjant przewrócił oczami.
– I dopiero wtedy będę go mógł przesłuchać?
– Wtedy on już nie będzie żył.
Za plecami doktora Rotha rozległo się kliknięcie i elektryczne skrzydłowe drzwi rozchyliły się na boli.
– Panie doktorze, panie doktorze! Proszę szybko! Pacjent!
Ordynator odwrócił się w stronę swojej asystentki, która wybiegła z OIOM–u cała czerwona na twarzy.
– Co się dzieje?
– On mruga!
Bogu niech będą dzięki!
– Naprawdę? To prawdziwy cud! – ucieszył się doktor Roth i skinął inspektorowi głową na pożegnanie.
– On mruga? – Hirsch popatrzył na ordynatora, zupełnie jakby doktor ucieszył się z gumy przyklejonej do podeszwy. – I dla pana to jest radosna wiadomość?
– Najlepsza, jakiej mogliśmy oczekiwać – odrzekł doktor Roth i zmierzając już do pacjenta dorzucił jeszcze: – I być może jest to też jedyna szansa, żeby odnaleźć zaginione osoby, póki są jeszcze przy życiu.
Chociaż tak naprawdę nie miał na to wielkich nadziei.
Rozdział 3
(...)
– Może pani zająć moje miejsce.
Były to pierwsze od długiego czasu niemieckie słowa, jakie wykrztusił, i ledwie sam siebie usłyszał, wiedział już, że byłoby lepiej, gdyby ugrzęzły mu w gardle.
– Pańskie miejsce? – zapytała matka.
Jego wprawne oko pochwyciło minimalny skurcz mięśnia musculus orbicularis oculi. Mimo zmęczenia mięsień okrężny oka kobiety reagował odruchowo, nieomylnie sygnalizując Matsowi oznakę jej szczerej radości.
– Mogę pani zaproponować miejsce 7A – potwierdził Mats.
– To klasa biznesowa – powiedział steward zdumiony. Na srebrnej tabliczce przypiętej do klapy widniało słowo „Valentino”, i Mats nie wiedział, czy było to nazwisko, czy imię blond przystojniaka.
Przypuszczalnie zadawał sobie właśnie dwa pytania na raz: dlaczego ten człowiek odstępuje kompletnie obcej kobiecie na czas tak długiego lotu swój wygodny fotel z wariantem do spania i skąd się w takim razie wziął tu na dole, w niższej klasie?
– Obawiam się, że w klasie biznesowej również nie ma fotelika dla niemowlaka. – rzucił.
– Ale fotele są na tyle szerokie, że Suza będzie mogła wygodnie leżeć obok pani – przerwał mu Mats i wskazał na dziecko. – Jak pokazano w reklamie, fotel można zamienić w płaskie łóżko.
– I naprawdę chce się pan zamienić ze mną na miejsce? – zapytała matka z niedowierzaniem.
Nie, pomyślał Mats i jeszcze raz zadał sobie pytanie, ki diabeł go do tego podkusił. Emocje wzmacniają strach. Była to całkiem prosta zasada. Przed wejściem na pokład miał jasne postanowienie, by udać się niezwłocznie na swoje miejsce, nauczyć się na pamięć wskazówek bezpieczeństwa wydrukowanych na laminowanej tekturce, sprawdzić odległości do wyjść awaryjnych, a kiedy personel pokładowy zakończy demonstrowanie procedur na wypadek sytuacji awaryjnej, przystąpić do treningu autogenicznego. A tymczasem już w pierwszych minutach pobytu na pokładzie odstąpił od tego planu, który miał przynieść mu uspokojenie.
Co za nieodpowiedzialna głupota z mojej strony!
W dodatku oddał matce z dzieckiem miejsce 7A, co było już szczytem nieodpowiedzialności.
Ale często tak się z nim działo. W pracy z pacjentami był uosobieniem spokoju i roztropności. W życiu prywatnym często przychodziło mu walczyć z impulsywnymi decyzjami, które wywoływały u niego emocjonalne wahania.
Ponieważ nie mógł teraz cofnąć swojej oferty złożonej pod wpływem impulsu, zapytał tylko:
– Czy chce pani skorzystać z tego miejsca?
Cień przebiegł po twarzy matki i tym razem nie trzeba było być uczonym w odczytywaniu mimicznych mikroekspresji, żeby wyczytać rozczarowanie w jej oczach.
– Widzi pan, panie…
– Krüger.
– Cieszę się, że pana poznałam, panie Krüger. Ja nazywam się Salina Piehl. Widzi pan, problemem jest nie tylko brak fotelika dla dziecka. – Wskazała na ścianę, która oddzielała kuchnię pokładową od kabiny dla pasażerów i za którą gdzieś z tyłu samolotu musiało się znajdować jej miejsce. – Siedzę otoczona grupą lekko podchmielonych i głośno zachowujących się mężczyzn. Czy naprawdę pan to zniesie?
O, do diabła.
Gdyby Salina tylko uprzejmie odrzuciła ofertę, być może mógłby po prostu skinąć głową, pożegnać się i pójść dalej. Ale teraz, kiedy już wiedział, że kobieta ma podwójny powód do szukania pomocy, nie mógł jej tak po prostu zostawić.
– Moja oferta wcale nie jest taka wspaniałomyślna. Widzi pani, ja wcale nie chcę się z panią zamienić. Mam jeszcze inne miejsce na pokładzie.
– Ale… Jak to? – Spojrzała na niego okrągłymi ze zdumienia oczami.
– Cierpię na bardzo silny lęk przed lataniem. Przygotowując się do tej podróży, przeanalizowałem wszystkie dostępne mi statystyki dotyczące katastrof. Według nich są miejsca, na których pasażerowie podczas katastrofy mają większe szanse przeżycia niż na innych miejscach.
Steward uniósł wysoko brew.
– I co?
– Wszystkie je zarezerwowałem.
– Naprawdę? – zapytała matka.
– Przynajmniej na tyle, na ile się dało.
– Ach, to pan… – powiedział Valentino.
Mats nie zdziwił się, że jest już znany wśród załogi samolotu. Jego osobliwa rezerwacja miejsc musiała zwrócić uwagę personelu.
– To ile miejsc pan zarezerwował? – zapytała kobieta z dzieckiem.
– Cztery. Oprócz miejsca 7A w klasie biznes są to 19F, 23D i 47F.
Matka zrobiła wielkie oczy.
– Aż cztery? – spytała z niedowierzaniem.
Właściwie chciał zamówić siedem miejsc, ale te inne były już zajęte. Również rezerwacja wolnych miejsc przysporzyła Matsowi sporo problemów. Wprawdzie linie lotnicze miały w ofercie funkcję rezerwacji miejsc online dla osób z dużą nadwagą, które potrzebują dwóch miejsc, ale z oczywistych względów są to miejsca obok siebie, a nie porozrzucane po całym samolocie. Musiał wykonać wiele telefonów i wysłać wiele maili, zanim udało mu się wytłumaczyć swoje życzenie i zanim udało mu się przekonać odpowiedzialną osobę, że nie jest ani terrorystą, ani wariatem. Na koniec były jeszcze problemy z limitem na karcie kredytowej, bo strach przed lataniem kosztował go niezłą kwotę. Na szczęście zarabiał dobrze, a jako singiel żył od lat w miarę oszczędnie.
– Ale jak to? To znaczy, że nie mógł pan się zdecydować na jedno miejsce? – dopytywała się kobieta.
– Postanowiłem zmieniać miejsca podczas lotu – wyjaśnił Mats, żeby już do końca wprawić ją w osłupienie. – O tym, czy dane miejsce jest bezpieczne, decyduje także to, czy samolot startuje czy ląduje, i czy leci nad lądem, czy nad wodą.
Młoda matka nerwowo przejechała dłonią po włosach.
– W takim razie, w której fazie lotu będzie chciał pan wrócić na swoje miejsce w klasie biznes?
– W żadnej.
Nawet gdyby się teraz rozebrał i zaczął tańczyć na golasa, jej wzrok z pewnością nie byłby bardziej zdumiony niż teraz.
Mats westchnął. Piętno dziwaka i tak już miał jak w banku, więc ograniczył się do powiedzenia prawdy:
– W roku dwa tysiące trzynastym naukowcy świadomie spowodowali katastrofę naszpikowanego czujnikami samolotu pasażerskiego na pustyni przy granicy USA z Meksykiem. Było to coś w rodzaju lotniczego testu zderzeniowego.
– I okazało się, że miejsce 7A jest najbezpieczniejsze? – zapytała matka.
Valentinowi najwyraźniej całkiem odebrało mowę. Szczęka opadła mu jeszcze bardziej, gdy usłyszał wyjaśnienie Matsa:
– Deformacje rozbitego samolotu wykazały, że podczas katastrofy siedem pierwszych rzędów stanowi strefę pewnej śmierci. Fotel z numerem 7A był nawet jedyny, który siła uderzenia wyrzuciła poza samolot.
Dziecko zakaszlało sucho, potem zaczęło cicho popłakiwać, kiedy Mats zakończył słowami:
– Miejsce 7A to najniebezpieczniejsze miejsce w całym samolocie. Zarezerwowałem je tylko dlatego, żeby na pewno pozostało puste.