
Ponad 400 niepublikowanych szokujących zdjęć
Dlaczego Hitler zaatakował Związek Radziecki już w 1941 roku?
Powodem mogła być jego nieuleczalna choroba. Prawdopodobnie w 1940 roku dowiedział się, że pozostało mu kilka lat życia. Dlatego wydał rozkaz uderzenia na Rosję, chociaż Niemcy walczyły jeszcze na innych frontach. W następnych latach skrzętnie ukrywana choroba Hitlera stała się przyczyną nie tylko jego słynnych ataków niekontrolowanej furii, ale także serii katastrofalnych decyzji, które doprowadziły do upadku Trzeciej Rzeszy.
W roku 1945 doktor John K. Lattimer, oficer służby medycznej armii Stanów Zjednoczonych, sprawował opiekę lekarską nad nazistowskimi przywódcami sądzonymi przez Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze. Własne obserwacje i dostęp do nieznanych ekspertyz medycznych pozwoliły mu wysunąć zaskakujące tezy na temat zdrowia wodzów Trzeciej Rzeszy.
W tej książce doktor Lattimer po raz pierwszy ujawnił także sensacyjne rozmowy z dwudziestoma dwoma najwyższymi hitlerowskimi dygnitarzami. To, co Göring, Hess, Ribbentrop, Kaltenbrunner opowiedzieli mu prywatnie w swoich celach, odsłania mało znane szczegóły z ich życia.
Ponad 400 niepublikowanych wcześniej zdjęć ich osobistych przedmiotów – pocerowanych skarpetek Hitlera, ogromnej koszuli nocnej Göringa, protez dentystycznych Ewy Braun, spinek do mankietów Kaltenbrunnera w kształcie trupiej czaszki – uzupełnia szokującą relację ze spotkań z ludźmi, którzy dopuścili się największej w dziejach zbrodni.
Doktor John K. Latimer (1914–2007) – wybitny urolog i chirurg, profesor Columbia University, członek Amerykańskiego Kolegium Chirurgów, przewodniczący Międzynarodowego Towarzystwa Urologicznego. Wśród jego pacjentów byli Greta Garbo, Katherine Hepburn, Charles Lindbergh, Dymitr Szostakowicz. W 1972 na prośbę rodziny Kennedych jako pierwszy pozarządowy ekspert badał dowody dotyczące zabójstwa Johna Kennedy’ego. Z zamiłowania historyk i kolekcjoner stworzył imponującą kolekcję eksponatów z okresu II wojny światowej.
Po nalocie na Pearl Harbor i wypowiedzeniu przez państwa Osi wojny Stanom Zjednoczonym znalazłem się wśród tysięcy młodych amerykańskich lekarzy, którzy zgłosili się na ochotnika, by wziąć udział w naszych potężnych zmaganiach z Niemcami, Włochami i Japonią. Zgłaszali się wszyscy, również specjaliści i naukowcy (il. 1 i 2). Poczynając od 1942 roku, w Wielkiej Brytanii zaczęła powstawać sieć amerykańskich szpitali ogólnowojskowych, ewakuacyjnych i polowych, oczekujących na przyjęcie ogromnej liczby rannych, których spodziewano się w wyniku zbliżającej się inwazji na potężnie ufortyfikowane pozycje niemieckie wzdłuż francuskiego wybrzeża (il. 3 i 4). Opracowano trasy pociągów szpitalnych i konwojów ambulansów, aby przetransportować rannych z portów na wybrzeżu brytyjskim do owych szpitali. Kiedy 6 czerwca 1944 roku rozpoczęła się inwazja,
system funkcjonował sprawnie. Okręty desantowe, które przewoziły żołnierzy oddziałów szturmowych przez kanał, wracały następnie do Anglii z tysiącami rannych na pokładzie (il. 5 i 12). Każdy szpital ogólnowojskowy miał wysoko wykwalifikowanych specjalistów we wszystkich dziedzinach, a szpitalne ośrodki zajmujące się najczęstszymi przypadkami, takie jak ortopedyczny i rehabilitacyjny, rozrastały się w miarę rosnących potrzeb. Zorganizowano most powietrzny, by przetransportować do Stanów Zjednoczonych najciężej rannych, wiele jednostek szpitalnych było gotowych do przerzucenia do Francji.
Straszliwe straty, jakie ponieśliśmy na plaży „Omaha”, a w nieco mniejszym stopniu także na plaży „Utah”, nie były dla nas zaskoczeniem. Wiedzieliśmy, że musimy je ponieść. Rzuciliśmy do walki tylu ludzi, że Niemcy wystrzelali chyba całą amunicję, starając się ich zatrzymać.
Wielu żołnierzy wojsk inżynieryjnych, których wysłaliśmy w pierwszej fali, aby oczyścili teren z min i zasieków z drutu kolczastego, straciło stopy od odłamków pocisków, rozrywających się pod ich pojazdami szturmowymi. W moim szpitalu leżało na sąsiednich pryczach trzech ludzi, wszyscy bez stóp. Byli to jedyni, którzy ocaleli z całej kompanii saperów.
Potem jednak zaczęliśmy sobie uświadamiać, że walczymy z szaleńcem. Kiedy zobaczyłem sterty ciał niewinnych przechodniów na ulicach miast w Anglii i Belgii, zabitych przez bomby V, które nie miały żadnych celów militarnych, zrobiło mi się niedobrze (il. 6 i 7).
Widzieliśmy również skutki rozkazów Hitlera wydawanych bezpośrednio oddziałom, które mordowały bezbronnych jeńców, tak jak w Malmédy i w sąsiednich wioskach (il. 17), podczas niemieckiego rozpaczliwego ataku ostatniej szansy – ofensywy w Ardenach. Do tych miesięcznych (grudzień 1944–styczeń 1945) zmagań doszło, kiedy potężne zgrupowanie wojsk niemieckich, złożone ze wszystkich niedobitków, jakich zdołało zebrać niemieckie naczelne dowództwo, przeszło do natarcia, zabijając tysiące młodych Amerykanów i biorąc do niewoli około 80 000 jeńców. Dało nam to straszliwy przedsmak niszczycielskiej potęgi, jaką dysponowałaby nietknięta armia niemiecka. Kiedy nieprzyjacielska ofensywa w tym rejonie wreszcie utknęła w miejscu, Wehrmacht nie miał już praktycznie żadnych rezerw i niebawem załamał się pod ciosami aliantów i Rosjan na obu frontach. Na szczęście nasze zmasowane naloty bombowe, którym nie mogły zapobiec zdziesiątkowane niemieckie siły powietrzne, osłabiły potencjał bojowy armii niemieckiej, niszcząc fabryki amunicji, składy paliwa i system transportowy.
W tym czasie byłem jednym z wykwalifikowanych wojskowych specjalistów w dziedzinie urologii. Zdobyłem również duże doświadczenie w zakresie chirurgii ogólnej i w sytuacjach krytycznych kierowałem całymi oddziałami chirurgicznymi w różnych jednostkach sanitarnych. Byłem też jednym z nielicznych oficerów służby medycznej, którzy dowodzili żołnierzami z batalionów szkoleniowych, i miałem niejakie pojęcie o balistyce, nie mogłem się więc uskarżać na brak zajęć. Zostałem tymczasowo przydzielony do amerykańskiej 3. Armii, a później, w dniach ostatecznego uderzenia na same Niemcy, do 7. Armii.
Kiedy nasze wojska posuwały się w głąb Niemiec, spotykaliśmy po drodze wynędzniałych, zagłodzonych uciekinierów z obozów koncentracyjnych. Początkowo nie wierzyliśmy własnym oczom. Ich członki były tak wiotkie, że gdy nas dotykali, czuliśmy jakby muśnięcie skrzydła wróbla; prawie nic nie ważyły. Nadal nie mogliśmy uwierzyć, że doprowadzono ich do takiego stanu celowo, dopóki pewnego dnia jeden z naszych wysuniętych oddziałów nie natknął się na unieruchomiony pociąg towarowy w drodze do Dachau. Bydlęce wagony były pełne wychudzonych, martwych ciał, odzianych w żałośnie cienkie, biało-niebieskie pasiaki, jakie wydawano więźniom (il. 18, 19 i 20). W każdym wagonie stało wiadro na odchody, nie było jednak żadnych innych urządzeń sanitarnych. Odór ekskrementów i zwłok przyprawiał o mdłości. Kiedy dotarliśmy do obozu, cały teren był usłany ciałami. Martwi i żywi więźniowie wyglądali tak samo, tyle tylko, że żywi się poruszali. Każdego ranka zmarłych z poszczególnych baraków wyrzucano na drogę, a następnie przenoszono do krematorium (il. 25). Zwłoki wynoszono też z pomieszczeń natryskowych (Brausebad), gdzie do uśmiercania więźniów stosowany był cyjanowodór, czyli cyklon B (il. 22 i 23). Przed budynkiem krematorium układano ciała jak sągi drewna. W każdym krematorium znajdował się duży pokój o pobielonych ścianach, wypełniony ciałami (il. 21). Na ścianach tego pokoju widniały krwawe ślady palców, pozostawione przez żywe jeszcze ofiary. Piece najwyraźniej przegrywały wyścig ze śmiercią, ponieważ sterta zwłok rosła coraz wyżej. W swoim sektorze Brytyjczycy musieli spychać ciała buldożerami do głębokich rowów (il. 26 i 27). Do pomocy przy grzebaniu zwłok zatrudniano ludzi z położonych w pobliżu obozów wiosek. Wszyscy cywile zapewniali, że nie mieli pojęcia, co działo się w obozach w ich bezpośrednim sąsiedztwie, chociaż odór spalanych w krematoriach ciał unosił się nad całą okolicą.
Tymczasem, w miarę jak długie kolumny niemieckich żołnierzy zdążały pospiesznie na Zachód, uciekając przed zbliżającymi się Rosjanami, w wyznaczonych miejscach piętrzyły się stosy karabinów, pistoletów, pistoletów maszynowych i ciężkiej broni. W dodatku nasz pochód opóźniały pogłoski o „Reducie Alpejskiej”, ostatniej linii niemieckiej obrony w ufortyfikowanym rejonie wokół Berchtesgaden; gdy jednak opór zaczął słabnąć, rozpoczął się wyścig o to, komu przypadnie zaszczyt zdobycia górskiego ustronia Hitlera w Alpach Bawarskich. Wszystkie mosty na ostatniej rzece, Salzalk, zostały wysadzone w powietrze z wyjątkiem jednego. Ten jeden wpadł w ręce amerykańskiej 3. Dywizji Piechoty pod dowództwem generała „Pappy’ego” O’Daniela, który posłał przodem czołgi, rozkazał im skręcić w kierunku Berchtesgaden i zapowiedział, że nie przepuści przez most nikogo, dopóki nie usłyszy przez radio, że jego ludzie zajęli dom Hitlera. Czołgi były w drodze, kiedy zjawił się generał Le Clerc wraz z kilkoma oddziałami francuskiej 2. Dywizji Pancernej, chcąc opanować Berchtesgaden pierwszy. Wartownik na moście połączył się z generałem O’Danielem i powiadomił go o przybyciu Le Clerca. Ostrzegł, że Le Clerc zamierza utorować sobie drogę siłą, jeśli okaże się to konieczne. Generał O’Daniel zręcznie rozwiązał problem, pozwalając wartownikowi przepuścić Le Clerca, ale nie jego ludzi. W ten sposób, chociaż zaszczyt zajęcia Berchtesgaden miał przypaść żołnierzom 501. Pułku Piechoty Spadochronowej ze 101. Dywizji Powietrznodesantowej, czołgi 3. Dywizji dotarły tam kilka godzin wcześniej, wygrywając szaleńczy wyścig z francuską dywizją pancerną. Ale to spadochroniarze ze 101. Powietrznodesantowej zerwali niemiecką flagę i wciągnęli na maszt gwiaździsty sztandar, mimo że pododdziały francuskie i 3. Dywizja zjawiły się w Berchtesgaden przed nimi (il. 30).
Tymczasem żołnierze z garnizonu SS opuścili Berghof (dom Hitlera w Berchtesgaden) i podpalili go. Pozostawili jednak służbie i mieszkańcom Berchtesgaden wiele godzin na obrabowanie domu i wyniesienie ton zapasów oraz kosztowności zgromadzonych w piwnicach i schronach przeciwlotniczych. (Tylko zabezpieczone pomieszczenia, zwane archiwami, jedno na poddaszu i dwa w piwnicy nie zostały splądrowane). W rezultacie miasteczko Berchtesgaden stało się istną skarbnicą pamiątek pozostających w rękach miejscowej ludności.
Po kapitulacji wezwano mnie do Monachium, abym pomógł zreorganizować wielki niemiecki szpital cywilny na północnych obrzeżach Schwabing. Został zaadaptowany na potrzeby armii i przemianowany na 98. Szpital Ogólnowojskowy (il. 31). Natychmiast rozpoczęto budowę krytych pasaży między poszczególnymi budynkami. Nie mogliśmy się nadziwić, że Niemcy przewozili pacjentów na wózkach z jednego budynku do drugiego pod gołym niebem bez względu na pogodę.
W tym czasie jedna z moich dawnych jednostek, 101. Dywizja Powietrznodesantowa, pojmała kilku najbardziej poszukiwanych nazistowskich przywódców, takich jak Robert Ley czy Julius Streicher, którzy ukrywali się w tej części Bawarii. Przypuszczano, że znajdą się wśród oskarżonych na procesie zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, w oczekiwaniu na ten moment zostali więc przewiezieni do Luksemburga i umieszczeni w wielkim hotelu Mondorf-les-Bains, gdzie poddawano ich przesłuchaniom. Nasi żołnierze nazywali to miejsce „Popielniczką”. Podobny budynek w strefie brytyjskiej, zamieniony na tymczasowe więzienie i areszt śledczy, zyskał miano „Kosza na Śmieci”.
Wielebny Henry Gerecke (il. 32), duchowny protestancki i nasz szpitalny kapelan, zgodził się pełnić funkcję kapelana więziennego w „Popielniczce”. Więźniowie bardzo cenili jego usługi, kiedy więc nadszedł czas wyjazdu kapelana do kraju, uprosili jego, władze wojskowe, a także jego żonę (listem), aby pozwolono mu zostać do końca procesu. Wielebny Gerecke stanął przed poważnym dylematem, ostatecznie jednak zdecydował się zostać i odprowadzał później skazańców na śmierć.
Zachęcał nas, abyśmy go odwiedzali, przedstawiał nas poszczególnym więźniom i podkreślał, jak doniosłym wydarzeniem będzie ten proces. Prosił, byśmy przychodzili jak najczęściej i zgłaszali się na ochotnika do personelu medycznego. Kiedy więźniów przeniesiono do Norymbergi, mogłem jeździć tam i nie tylko obserwować proces, lecz także pomagać doktorowi Ludwigowi Pflückerowi, lekarzowi więziennemu (i urologowi), przy pacjentach ze schorzeniami układu moczowego, takich jak Funk czy Dönitz. Niektórzy starsi sędziowie i generałowie również mieli problemy urologiczne, toteż cenili sobie moją radę i opiekę.
Byłem przyjemnie zaskoczony odkryciem, że wielu lekarzy przydzielonych do więzienia pochodzi z Nowego Jorku. Dwaj z nich, którzy mieli najczęstszy kontakt z więźniami, ukończyli studia na Uniwersytecie Columbia. Doktor Douglas Kelley, niezwykle sympatyczny psychiatra, początkowo został przysłany do „Popielniczki” przez kwaterę główną generała Eisenhowera, aby zbadać Göringa, później jednak roztoczył opiekę psychiatryczną nad wszystkimi więźniami. Odnosił się do mnie bardzo życzliwie i z ochotą dzielił swymi wrażeniami i spostrzeżeniami. Doktor Kelley był tak uprzejmy, że jego obecność w charakterze „przyjaciela u dworu” okazała się dla mnie ogromnym ułatwieniem i pozwalała mi czerpać z tych odwiedzin wiele satysfakcji. Doktor Gustav Gilbert, psycholog, który również ukończył Uniwersytet Columbia, pojawił się w więzieniu niedługo po odczytaniu aktu oskarżenia. Zastąpił oficera wywiadu pełniącego obowiązki tłumacza przy pułkowniku Andrusie, a także jego męża zaufania w kontaktach z więźniami, porucznika Dolibois. Kiedy zjawił się po raz pierwszy, Göring wysunął przypuszczenie, że jest on urzędnikiem opieki społecznej, przydzielonym do więzienia po to, by czuwać nad przestrzeganiem postanowień konwencji genewskiej. Władze więzienia podtrzymywały ten kamuflaż, pozwalając oficerowi (nazywanemu teraz porucznikiem Gillenem) zdobywać zaufanie więźniów pod pretekstem ochrony ich praw. Naprawdę pochodził z Luksemburga i mówił płynnie po niemiecku, podobnie jak doktor Gilbert, który nauczył się tego języka w szkole w Nowym Jorku. Porucznik Gillen nadal odwiedzał więźniów od czasu do czasu, pod pozorem zbierania materiałów do historii wojny, Gilbert przejął obowiązki tłumacza i męża zaufania pułkownika Andrusa. Gilbert zaś miał również oceniać nastroje więźniów, aby się upewnić, czy pod wpływem depresji nie spróbują popełnić samobójstwa. Był w tym bardzo zręczny i potrafił uzyskać wiele informacji od więźniów, którzy chętnie mu się zwierzali.
Kiedy sędziowie zdecydowali, których nazistowskich przywódców będą sądzić na pierwszym, najważniejszym, pokazowym procesie, 12 sierpnia 1945 roku więźniowie zostali przewiezieni samolotem lub ambulansem do więzienia w Pałacu Sprawiedliwości w Norymberdze. Każdego z nich umieszczono w pojedynczej, okratowanej, ponurej celi. Dla więźniów był to pierwszy przykry wstrząs. Następnie, 20 października 1945 roku, odczytano im cztery akty oskarżenia. Każdemu z podsądnych zarzucano spisek w celu rozpętania wojny, planowanie i prowadzenie wojny agresywnej, zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości.
Przyszło mi do głowy, że wódz rzymski Marek Klaudiusz Tacyt miał rację, gdy powiedział: „Nie wiesz, czym naprawdę jest wojna, jeśli nie walczyłeś z Germanami”.
Po raz pierwszy wszyscy oni – dyplomaci, bankierzy, administratorzy, jak również dowódcy wojskowi – uświadomili sobie, że grozi im kara śmierci. Mieli ich reprezentować niemieccy prawnicy, ale akt oskarżenia okazał się drugim przykrym wstrząsem.
Proces rozpoczął się oficjalnie 20 listopada 1945 roku długim, starannie przygotowanym przemówieniem prokuratora Roberta Jacksona, sędziego amerykańskiego Sądu Najwyższego. Doktor Gilbert opisał bardzo szczegółowo reakcję każdego z więźniów. Nie tylko rozmawiał z nimi, wykorzystując techniki, których nauczył się jako oficer wywiadu i zawodowy psycholog, lecz prosił ich także, aby przedstawiali mu swoje wrażenia na piśmie. Książka, którą opublikował, Nuremberg Diary, jest cennym, dobrze udokumentowanym zapisem jego obserwacji poczynionych podczas procesu.
Przyjrzyjmy się najpierw trzem czołowym nazistom i problemom zdrowotnym, jakie ich nękały. Później zajmiemy się innymi oskarżonymi i kruchymi procedurami bezpieczeństwa w więzieniu i na procesie.