Jak pogoda zmieniała losy wojen i świata

Jak pogoda zmieniała losy wojen i świata

Tytuł oryginału: The Weather Factor
Ilość stron: 304
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 130x205
Data wydania: 2017-06-27
EAN: 9788324163397
Historia powszechna

Słynne bitwy i konflikty zbrojne, w których decydującą rolę odegrały zjawiska atmosferyczne


Współczesna nauka potrafi prognozować zjawiska atmosferyczne, które jednak nadal pozostają nieprzewidywalne. W obliczu potęgi natury najnowocześniejsza technologia jest bezradna. Człowiek potrafi okiełznać niemal wszystko, lecz wciąż nie panuje nad pogodą.
Nieobliczalnym żywiołem, który może zmieniać bieg historii.

9 n.e. Legiony Warusa zdziesiątkowane w Lesie Teutoburskim przez Cherusków i burzę
1281 Boski Wiatr, który ocalił Japonię przed inwazyjną flotą mongolskich barbarzyńców
1812 Niezwyciężona armia Napoleona pokonana przez rosyjską zimę
1941 Czołgi Hitlera zamarzające na przedpolach Moskwy
1945 Pogodne niebo nad Hiroszimą wyrokiem dla miasta
1965 Monsun sprzymierzeńcem Wietkongu podczas amerykańskiego desantu na jedną z wysp delty Mekongu


Ta książka pokazuje, że pogoda bywała czynnikiem zwrotnym w wielu wojnach i bitwach toczonych przez człowieka na przestrzeni dziejów: od starożytności po czasy współczesne.
ERIK DURSCHMIED był przez wiele lat korespondentem wojennym BBC i CBS. Relacjonował walki w Wietnamie, Iranie, Iraku, Belfaście, Bejrucie, Chile, na Kubie i w Afganistanie. Przeprowadzał wywiady z Johnem Kennedym, Salvadorem Allende, Dawidem Ben Gurionem, Saddamem Husajnem. Był operatorem, reżyserem i producentem unikatowych filmów dokumentujących wydarzenia na Kubie, w Chinach, Wietnamie, Kambodży i Afganistanie.
W ostatnich latach wykładał historię wojskowości, m.in. w Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point. Jest laureatem wielu nagród i autorem bestsellerów przetłumaczonych na 25 języków (Jak przypadek i głupota zmieniały losy świata).

 

Patronat:

historia

Zaginione legiony Warusa

11 września 9 roku n.e.

Warusie, Warusie, zwróć mi moje legiony!

Cesarz August, 9 rok n.e.1


Rok 9 n.e., jesienny wieczór gdzieś na terenach zamieszkanych przez plemię Cherusków2. Ponad wysokimi, majestatycznymi sosnami gromadzą się chmary padlinożernych ptaków, które podążają za kolumną żołnierzy wijącą się jak olbrzymi wąż na ścieżce wiodącej przez dziewicze lasy. Rzymscy legioniści od wielu godzin przedzierają się przez ten szlak tak wąski, że nadaje się raczej dla kozic niż dla wozów z zaopatrzeniem dla wojska. Żołnierze z czoła pochodu muszą wyrąbywać przejście w gęstym, stawiającym opór poszyciu leśnym i pnączach; ich nagie ramiona i nogi są poranione i podrapane, a na dokładkę do świeżych ran dobierają się jeszcze komary. Od czasu do czasu natykają się na stosy kamieni, na szczycie których tkwią wybielone czaszki – ołtarze pogańskich bogów, wskazujące na obecność tubylczych plemion. Lecz dla straży przedniej legionów, które widzą przed sobą jedynie niewielki wycinek lasu, okolica wydaje się spokojna i cicha, a tylko niekiedy przez gęstwinę przebiegają wiewiórki lub zające. A mimo to zarówno trybun, jak i centurionowie nie czują się bezpiecznie w tym nieznanym kraju, otoczeni zewsząd wysokimi drzewami. Szlak przypomina tunel, gdyż nad głowami gałęzie drzew splatają się, tworząc kopulaste sklepienie z naturalnymi podcieniami. Przejście to jest zbyt wąskie, aby w razie ataku łucznicy mogli zrobić użytek ze swych strzał. Doświadczeni centurionowie nie śmią powiedzieć swemu wystrojonemu trybunowi, bliskiemu krewniakowi cesarza Augusta3, że było rzeczą z gruntu nierozsądną podjęcie marszu przez tę nieprzyjazną puszczę bez uprzedniego wysłania patroli dla rozpoznania frontu lub zabezpieczenia flanków. Jeszcze jeden zakręt drogi, być może ostatni, i wyjdą na otwartą przestrzeń. Tymczasem za tym zakrętem jest następny, a potem dalsze. Szlak wije się kapryśnie, z boru wiedzie na mokradła, z mokradeł zaś z powrotem w las. Rzymianie czują się bezradni, jakby unosił ich prąd nieznanej rzeki. Zewsząd otaczają ich bagna, ograniczając możliwość manewru. Jeden nieuważny krok, a ciężkozbrojny wojownik zostanie nieuchronnie wciągnięty w błotnistą głębię. A jeśli nie wędrują przez bagna, to dla odmiany otacza ich ten przerażający bór.
Za legionistami podążają bezładną gromadą wozy, zwierzęta juczne i wózki kołowe; kobiety z niemowlętami, kucharze, lichwiarze, prostytutki i wszelkie ludzkie śmiecie, jakie zazwyczaj zbierają się wokół wojskowych obozowisk w każdym miejscu imperium cesarza Augusta. Jęcząc i rzucając przekleństwa, ten pstrokaty tłum przepycha się do przodu, by nie stracić z oczu legionów. Drabiniaste wozy o wielkich kołach ze zgrzytem przewalają się z boku na bok na twardych, grubych korzeniach drzew, po czym grzęzną w błotnych koleinach wyżłobionych przez wozy zaopatrzeniowe wojska. Wszyscy modlą się, aby wreszcie wyjechać z tego przeklętego lasu.
Wędrówka w borze zagłusza wszelkie poczucie czasu i przestrzeni. Straż przednia, złożona z tubylców pod przewodnictwem szlachetnie urodzonego Cheruska, Arminiusza, kryje się za kolejnym zakrętem. Kiedy rzymskie kohorty podążają tą samą drogą, okazuje się, że straż zniknęła, pochłonięta przez gęsty las. Ponieważ Arminiusz i jego zwiadowcy są jedynymi ludźmi znającymi leśne dukty, Rzymianie zatrzymują się bezradnie na skrzyżowaniu dróg, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Całodzienny marsz wyczerpał ich do tego stopnia, że nie słyszą trzasku łamanych gałązek. Nagle z gęstwiny przed nimi wyskakuje kilka przerażających, odzianych w futra postaci. Ludzie ci uzbrojeni są we włócznie i maczugi, głowy mają ogolone, a wzrok płonący. Rzymianie są tak zaskoczeni, że kamienieją w bezruchu, póki te niesamowite istoty nie zaczynają uciekać. Oddział legionistów puszcza się za nimi w pościg, lecz po chwili przepada. Łatwo się domyślić, o co chodziło: należało wciągnąć Rzymian na szlak prowadzący do zasadzki.
– Są chyba tu gdzieś blisko – szeptem przekazywano sobie wiadomość. Lecz gdzie? Wkrótce się dowiedzieli4.

Pół wieku wcześniej, w roku 59 p.n.e., Juliusz Cezar – wódz niebywale odważny i cyniczny, działający z zimnym okrucieństwem – rozpoczął pacyfikację Galii, przesuwając granice swego imperium aż do linii Renu. Jego kolejnym ambitnym zamiarem było rozszerzenie granic cesarstwa poza Ren, aż do wielkich rzek w sercu Germanii, i zapewnienie w ten sposób ochrony Acropolis Italiae (czyli Górnej Italii i Rzymowi) oraz Provincia Transalpina (współczesnej Prowansji) przed najazdami plemion Alamanów5, które Kasjusz Dion w swoich kronikach określa jako „najprymitywniejszą hołotę”.
Skutecznie powstrzymawszy najazd 250 000 Helwetów poprzez zniszczenie mostów na Rodanie w rejonie Genewy, skierował się na północ, by zgnieść hordy króla Ariowistusa na Równinie Alzackiej. Następnie Cezar poprowadził legiony na drugi brzeg Renu i spacyfikował rejon wokół Colonia Agrippina (współczesnej Kolonii) i Bonna (Bonn). W Augusta Treverorum (Trewir) 200 000 Azypetów nie stanowiło żadnego problemu dla 50 000 zdyscyplinowanych legionistów Cezara. W obliczu potęgi Rzymian wielu wodzów plemion wycofało się, by uniknąć wzięcia do niewoli. Cezar obiecywał ułaskawienie i podarki, organizował igrzyska, na które zapraszał ukrywających się wodzów. Kiedy już siedli wszyscy przy cesarskim stole, legioniści imperatora ścięli im głowy. Potem rzucił całe swoje siły przeciwko pozbawionym przywódców plemionom, dokonując istnego pogromu6.
Republika Rzymska umarła wraz z Cyceronem, Juliusz Cezar zaś zapoczątkował Imperium Rzymskie, od początku kierujące się duchem podboju, a jedność ogromnego terytorium udawało się utrzymać jedynie dzięki nieustannej obecności wojska. Militarny prestiż spajał militarną potęgę. Legiony rzymskie były wszechobecne, bezlitośnie zwalczając przeciwników cesarstwa, przekupując ich sojuszników, robiąc wypady na barbarzyńców. Rzym decydował o wojnie i pokoju, a stan ten nazywał Pax Romana.
W czasach Cezara wiele plemion germańskich przeniosło się z leśnych kryjówek na otwarte równiny, zakładając tam wioski i uprawiając ziemię, na początku wzdłuż głównych rzek. Doprowadziło to do konfliktów z Rzymianami, ale na otwartej przestrzeni barbarzyńcy nie byli w stanie stawić czoła zdyscyplinowanej rzymskiej machinie wojennej. Kiedy następnego roku Cezar przekroczył Ren w pobliżu Confluentes (Koblencji), pokonał tam plemię Sugambrów, które przedstawił w następujący sposób:
Ich życie wypełniają polowania i wojowanie, z łatwością wytrzymują wszelkie trudy i mozoły. Żywią się mlekiem, serem i mięsem, nie wykazując najmniejszego zainteresowania rolnictwem. Ich wodzowie mogliby się obawiać, że wybiorą uprawę roli zamiast chwały wojowników7.
Z opisu tego można wywnioskować, że plemiona germańskie pochodziły od nomadów. Cezar szybko zorientował się, że poganie nienawidzą się nawzajem, a będąc przebiegłym politykiem i oportunistą, wykorzystał tę wiedzę do stworzenia doktryny divide et impera – dziel i rządź. Zamach na jego życie położył kres planom podboju Germanii. Po jego śmierci zasada divide et impera została zarzucona, zastąpiono ją natomiast przemocą i rządami silnej ręki wspieranej włóczniami rzymskich legionów.
Germanie zdaniem Tacyta8, który stał się ich kronikarzem, charakteryzowali się „potężną posturą, jasnymi włosami i niebieskimi oczami, nie nosili puklerzy, lecz uzbrojeni byli w krótkie, śmiercionośne piki (framae) i walczyli ramię w ramię, przez co rzymskim łucznikom łatwo było ich zdziesiątkować strzałami”.
To, co dla Rzymian było w nich najbardziej odpychające, to niewzruszona wiara we własnych srogich bogów, zasady której przeczyły istnieniu ludzkiej duszy: „Bogowie są bezlitośni, a końcem wszystkiego jest śmierć”9. Walhalla, czyli germański panteon, to budzące lęk zgromadzenie ubranych w hełmy wojowników, głównym dążeniem których było prowadzenie wojen. Walhalla to symbol przeciwieństw – płonących ogni i nieprzeniknionych ciemności. W tym wojowniczym niebie nie było miejsca na boginie miłości czy piękna. Panowały w nim natomiast Walkirie10, które na rozkaz Odyna uczestniczyły w bitwach. To on decydował, kto ma umrzeć, a Walkirie prowadziły padłych bohaterów do wiecznej chwały poprzez wrota Walhalli i dbały, aby ich met (piwne) rogi zawsze były pełne. Baldur, bóg światła, został zamordowany przez swego niewidomego brata Hoda; Fricka, bogini małżeństwa, pilnowała ziemskiej moralności; Odyn (lub Wotan), bóg wojowników i królów, był nieubłagany11; wypędził nawet swą własną, nieposłuszną córkę Brünnhildę na gorejącą skałę. Tyr był bogiem wojny, a Freya wspaniałą, złotowłosą boginią, która przyjmowała połowę poległych w bitwie, dlatego umierali jakby za kobiecą piękność. Lecz najsroższym z bogów był Thor, Młot, pan pioruna. Za pomocą potężnego młota, zwanego Möllnarem, symbolizującego błyskawicę, ciskał pioruny na swych wrogów12. Błyskawicę i grzmot pioruna uznawano więc za głos boga, który wróżył zwycięstwo w bitwie.
Zwyczaj plemienny wymagał, żeby podczas bitwy barbarzyńcy dzielnością dorównywali swemu wodzowi i własnymi czynami zwiększali jego chwałę. Wybierany przez członków plemienia wódz stawał się „ojcem swego ludu”, jego słowo było prawem, był panem życia i śmierci poddanych. A mimo to nie był dyktatorem13, każda zaś decyzja dotycząca wspólnoty, jak na przykład wojna z sąsiadami, podejmowana była przez radę starszyzny. Kiedy ona wydawała zgodę na działania, wódz stawał się głównodowodzącym. W tym sensie prawa Alamanów stanowiły niezwykłą mieszaninę demokracji i feudalizmu.

Inne książki autora