Mój obrońca

Mój obrońca

Tytuł oryginału: The Protector
Ilość stron: 366
Rodzaj: oprawa miękka
Format: 130x205
Data wydania: 2021-11-09
EAN: 9788324175321
Erotyka
Bestseller

Gorący bestseller nr 1 „New York Timesa”

Jego ramiona i jego miłość chronią cię przed niebezpieczeństwem.
Lecz czy ochronią was przed przeszłością?

Camille Logan, słynna top modelka i rozpieszczona córeczka bogatego tatusia. –
Tak widzi ją świat. Nikt nie wie, że za tą fasadą kryją się ponure przeżycia.

Jake Sharp, były komandos i ochroniarz. Twardy i oschły. – Tak widzi go świat.
Nikt nie wie, że pod tym pancerzem kryje się ból i poczucie winy.

Nagle przychodzi pierwszy anonim. Ktoś grozi Camille śmiercią.

Jej ojciec wynajmuje Jake’a...

Jake potrzebuje rozgrzeszenia. A teraz potrzebuje Camille. Lecz wie, że nie może mieć jednego i drugiego…

 

JODI ELLEN MALPAS to jedna z największych gwiazd literatury erotycznej. Zdobyła sławę cyklami Ta NocTen Mężczyzna, które rozpaliły wyobraźnię kobiet na całym świecie. Wszystkie jej powieści z obu serii oraz Mój obrońcaZakazany mężczyzna, królowały na światowych listach bestsellerów. Są tłumaczone na 24 języki.

„Jodi Ellen Malpas pisze mocne opowieści o potężnej miłości i tworzy postacie, od których czytelniczka się uzależnia”.
„New York Times”

 

Rozdział 1
JAKE
Jego przerażone oczy wpatrują się we mnie, jego ciało zastyga pod moim. Skwar, brud i krzyki wokół mnie – to wszystko nie pozwala mi się skoncentrować. Ale muszę się skupić. Wyrywam się z zamyślenia, przyciskając go do żwiru pode mną. Nie powinno mnie tu być.
Powinienem się ukrywać na pobliskich wzgórzach, między zaroślami i kamieniami. Być niewidzialnym zagrożeniem, o którym nie wiedzą.
Mężczyzna, którego trzymam, jest chudy i niedożywiony, a białka jego oczu zabarwione żółcią. Zindoktrynowany skurwiel zabił dwóch moich kumpli. Przenikliwy ból w ramieniu przypomina mi, że mnie też o mało co nie zabił. Powinienem był zostać na pozycji. Spieprzyłem sprawę. Lekkomyślna, samolubna potrzeba, żeby spuścić tym popaprańcom łomot, skończyła się śmiercią dwóch żołnierzy. To ja powinien leżeć w piachu kilka metrów dalej. Zasługuję na to.
Jego serce wali gorączkowo pod cienkim materiałem brudnej koszulki. Czuję je przy swojej piersi mimo warstw munduru i kuloodpornej kamizelki. Ale złowieszczy błysk w jego oczach wciąż lśni, kiedy mruczy nieznane mi słowa. Modli się.
Ma rację.
– Do zobaczenia w piekle. – Pociągam za spust i pakuję mu kulę w czaszkę.
Zrywam się ze snu. Cienka pościel klei się do mojego spoconego ciała.
– Skurwiel – dyszę, pozwalając oczom przyzwyczaić się do pierwszych promieni słońca, aż wreszcie przez panoramiczne okno sypialni widzę dachy londyńskich budynków. Jest szósta rano. Wiem to nawet bez patrzenia na budzik stojący na szafce. I nie tylko dzięki wschodzącemu słońcu. Alarm, który codziennie eksploduje w mojej głowie o tej samej godzinie, jest zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem.
Zsuwam nogi na podłogę i biorę telefon. Nie zaskakuje mnie brak SMS-ów i nieodebranych połączeń.
– Dzień dobry, świecie – mruczę, rzucając komórkę na nocny stolik. Wyciągam ramiona w kierunku sufitu, rozciągając napięte mięśnie. Kolistym ruchami budzę barki, nabierając powietrza w płuca i spokojnie wypuszczając je przez nos. Pochylam się do przodu. Opieram przedramiona na kolanach i wpatruję się w miasto, odsuwając myśli o koszmarze w ciemny kąt umysłu. Powoli oddycham. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Zamykam oczy i dziękuję mocy fałszywego spokoju. Opanowałem go do perfekcji.
Ale kiedy słyszę szelest za sobą, moje mięśnie znów się napinają. Automatycznie wsuwam rękę pod materac, żeby wyciągnąć VP9. Mój umysł nie zdążył nawet wydać polecania.
Impuls.
Wymierzam broń w budzący się cel, zanim zdołam skupić wzrok.
Instynkt.
Stoję nagi, jak mnie Pan Bóg stworzył. Ramiona mam wyprostowane na całą długość. 9-milimetrowy pistolet aż za dobrze leży w mojej dłoni.
– Hmm. – Cichy pomruk dociera do mojej głowy. Wpatruję się w długie nagie nogi przeciągające się na moim łóżku. Mój umysł wreszcie przypomina mi, że wczoraj wieczorem wylądowałem w barze. Natychmiast chowam broń, chwilę przed tym, nim kobieta otworzy oczy. Uśmiecha się leniwie i umyślnie wyciąga swoje szczupłe, jędrne ciało, żeby na jego widok poleciała mi ślinka, a fiut zadrgał pożądaniem.
Ma pecha. Myślę tylko o jednym. I to nie o niej.
– Wracaj do łóżka – szepcze, pożądliwie wędrując wzrokiem po stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrach mojego ciała. Podpiera się na szczupłym łokciu, wsparłszy brodę na dłoni, i niecierpliwie stuka palcami po aksamitnym policzku.
Nie poświęcam jej uwagi, której się domaga. Wiem, że zaraz będę miał przed sobą rozczarowaną kobietę. Ta sama scena, inny dzień.
Odchodzę, czując na plechach jej rozzłoszczone spojrzenie.
– Przepraszam, mam kilka spraw do załatwienia – rzucam przez ramię, nawet nie patrząc na nią. Nie mam na to czasu. – Możesz poczęstować się bananem, jak będziesz wychodziła. – Wchodzę do łazienki.
Okna od podłogi do sufitu zamontowane na dwóch ścianach dają panoramiczny widok na miasto, ale jedyne co widzę, to swoją wymizerowaną twarz w lustrze. Wzdycham i opieram rękę na umywalce. Drugą przekręcam kurek i wpatruję się w swoje żałosne odbicie. Wyglądam równie kiepsko, jak się czuję. Cholerny jack daniel’s. Przesuwam dłonią po szorstkiej szczęce, kiedy słyszę: „Jesteś pieprzonym dupkiem!”, a po chwili naga kobieta wpada do mojej łazienki. Nie mogę się z nią nie zgodzić.
Jestem dupkiem. Skrytym, mściwym dupkiem. Chciałbym umieć osiągnąć wewnętrzny spokój i równowagę, ale w moim życiu nie ma spokoju. Za każdym razem, kiedy zamykam oczy, widzę ich twarze. Danny. Mike. Byli dla mnie jak bracia i mimo że upłynęły cztery lata, wiem, że zginęli przeze mnie. Przez moją głupotę. Moją samolubność. Nie mogę od tego uciec. Jedynie na chwilę skupić myśli na czymś innym. Praca, alkohol i seks to wszystko, co mi zostało. A ponieważ chwilowo nie mam zlecenia, dostępne są tylko dwie ostatnie opcje.
Podnoszę wzrok. Spodziewałem się, że będzie wkurzona. Ale dostrzegam także pożądanie. Sutki jej jędrnych piersi są twarde, a wściekłe oczy wciąż napawają się mną. Przechylam głowę na bok i czekam, aż jej zachłanne spojrzenie spotka się z moim. Rozchyla usta. Mój fiut pozostaje miękki. Zero porannego wzwodu.
– Zamknij drzwi, wychodząc – mówię spokojnie, posyłając jedynie beznamiętne spojrzenie. I wtedy to widzę. Postanowienie. – No to zaczyna się – mówię pod nosem, odsuwając się od umywalki. Prostuję się i przygotowuję na to, co zaraz nastąpi.
Rusza w moim kierunku, unosząc dłoń.
– Ty draniu! – Uderza mnie w twarz. Pozwalam jej na to, zaciskam zęby i czekam, aż ból przejdzie. Po chwili rozluźniam mięśnie szyi i otwieram oczy.
– Drzwi są tam – mówię, wskazując ręką.
Przez chwilę wpatrujemy się w siebie w milczeniu – ona jest zaskoczona, pewnie wraca myślami do tego, jak ją porządnie zerżnąłem wczorajszej nocy, ja – niewzruszony, chcę, żeby jak najszybciej się stąd wyniosła, żebym mógł zacząć dzień.
– Dzięki za gościnność – cedzi wreszcie, obraca się na pięcie i odchodzi wściekła.
Po chwili drzwi trzaskają, aż ściany wokół mnie zaczynają wibrować. Wracam do lustra i biorę szczoteczkę, żeby umyć zęby. Potem wskakuję w spodenki i buty do biegania i ruszam na miasto.

Poranne powietrze dobrze mi robi. Kieruję się w stronę parków, słysząc znane dźwięki porannego Londynu: mały ruch uliczny, ptaki, stopy innych biegaczy uderzające o chodniki. Potrzebuję ich uspokajającego efektu, żeby dobrze zacząć dzień. Rosa wciąż pokrywa trawę, a wilgotna mgła przykleja się do mojego nagiego torsu, kiedy sprintem pokonuję ścieżkę. Przestaję czuć nogi. To właśnie lubię.
Patrzę przed siebie, nie myśląc o drodze, jakbym przebiegł ją milion razy. Pewnie tak było. Te same twarze uśmiechają się z nadzieją, kiedy widzą, jak pędzę w ich kierunku. Kobiety prostują plecy, wstrzymują oddech. Dziś może się zatrzymam i przywitam, a może rzucę im przelotny uśmiech, kiedy będę je mijał. Ale jak mówiłem, srodze się rozczarują. Są jedynie kolejnymi twarzami w morzu nic nieznaczących ludzi na mojej drodze. Sprawnie mijam wszystkich; moje ciało automatycznie unika kolizji.
Po trzydziestu minutach czuję, że odzyskuję jasność umysłu i że wraz z potem alkohol usuwa się z mojego ciała. Leje się ze mnie, kiedy pokonuję ostatni kilometr, aż moje płuca zaczynają płonąć.
Gotowe.
Zwalniam tempo i przystaję przed kawiarnią Nero’s, spoglądając w niebo. Z satysfakcją kiwam głową. Punktualnie siódma dwadzieścia. Wchodzę do środka, biorę serwetkę i ocieram czoło. Idę w kierunku lady. Po drodze wyciągam z lodówki butelkę wody, otwieram ją i wypijam całą, zanim dojdę do kasjerki. Nabiła napój na kasę, zanim zdołałem sięgnąć po portfel i wyciągnąć banknot.
– Czarna kawa już się robi – mówi, zerkając przez ramię, żeby się upewnić.
– Dzięki – mruczę, rzucając pustą butelkę przez kawiarnię.
Ląduje w koszu na śmieci. Kiedy odwracam się do kasjerki, moja kawa już na mnie czeka na ladzie.
Codziennie taka sama.
Biorę kawę i wychodzę.
Ruch uliczny się zwiększa, kiedy idę wzdłuż Berkeley Street, kupując jak zawsze gazetę. Mój sprzedawca z uśmiechem podaję mi ją, kiedy podchodzę.
– Dzisiaj jest pan wcześnie. – Kiwam głową i biorę gazetę, rzucając mu funciaka. Przeglądam pierwszą stronę. Gdy tylko widzę nagłówek, zalewa mnie złość.

19 OFIAR STRZELANINY W TURECKIM KURORCIE
– Dranie. – Opanowuję wściekłość i bezsilność, i czytam dalej.
Gości ewakuowano. Turystów ostrzega się przed podróżowaniem w tamtym kierunku. Turcję dodano do listy niebezpiecznych regionów.
Cholera, w dzisiejszych czasach cały świat jest niebezpiecznym regionem. Składam gazetę i wyrzucam ją do kosza na śmieci. Nie wiem, dlaczego to sobie robię. Nie mogę w żaden sposób pomóc. Nie teraz. Nie potrzebują mnie. Albo nie chcą. Nie po tym, co odstawiłem w Afganistanie. Twarze moich kumpli zaczynają kruszyć obronny mur w mojej głowie. Szczęśliwe twarze. Martwe twarze. Odsuwam wspomnienia, zanim przejmą nade mną kontrolę. Potrzebuję kolejnego piętnastokilometrowego biegu.

Odkręcam wodę pod prysznicem i nie reguluję temperatury. Lodowata woda atakuje mnie z każdej strony; moje całe ciało dostaje niezły wycisk. Cudowne uczucie. Takie prawdziwe.
Odchylam głowę, pozwalając strumieniowi spływać po twarzy, i rozmyślam nad planem dnia. Wyczyścić broń… czwarty raz w tym tygodniu. Sprawdzić maile. Może zadzwonić do Abbie.
To ostatnie zadanie jest na mojej liście każdego dnia przez ostatnie cztery lata.
I wciąż go nie wykonałem. Tylko zadzwonić do niej. Dać znać, że żyję. Tyle jej wystarczy. Tyle mogę jej dać. Mimo to nie jestem w stanie wrócić do przeszłości. Zaczynam wolniej oddychać, spuszczam głowę. Wystrzały, wybuchy, krzyki.
Maile! Rozcieram policzki, zapanowując nad początkiem ataku paniki, i sięgam po żel pod prysznic. Muszę przeżyć ten dzień. Po umyciu się owijam ręcznik wokół pasa. Biorę leki i przechodzę przez przestronny salon w kierunku panoramicznych okien, gdzie stoi moje biurko, które dominuje w pomieszczeniu. Siadam w dużym skórzanym fotelu i odpalam laptopa, obserwując miasto, kiedy komputer się ładuje. Opieram się o plecy fotela, gdy do mojej głowy napływa cicha myśl.
Po prostu napisz do niej. Daj znać, że żyjesz. Śmieję się gorzko ze swojego żałosnego życia. Abbie jest pewnie jedyną osobą na świecie, którą interesuje, czy żyję. A może już jej to nie obchodzi.
Jestem sam. Bez rodziny. Bez przyjaciół. Bez rodziców.
Odkąd matka i ojciec zginęli podczas lotu 103 liniami PanAm, miałem jeden cel. Wojnę. Miałem wtedy siedem lat. Nie rozumiałem do końca, co się stało, ale wiedziałem, że na świecie są źli ludzie i że trzeba ich powstrzymać. Paląca potrzeba walki ze złem narastała z czasem. Zajmowała się mną babcia, dopóki podeszły wiek jej nie zabrał. Potem nikt się mną nie przejmował. Mogłem wstąpić do wojska i zrobić swoje. Cokolwiek, żeby pomóc.
Szybko zauważono moje zdolności strzeleckie. Wzięli mnie ze szkoły wojskowej i dali broń. Nigdy się nie wahałem. Celowałem, strzelałem, trafiałem. Za każdym razem miałem poczucie sukcesu. Nie czułem winy, tylko sukces. Ponieważ na świecie było o jednego niebezpiecznego drania mniej.
Ding!
Dźwięk oznajmiający nadejście maila wyrywa mnie z rozmyślań.
– Witaj, piękna – mówię do siebie, kiedy na ekranie wyświetla się jej imię. Od razu jestem pełen nadziei na wytchnienie. Od dwóch tygodni nie miałem żadnych zleceń i zacząłem głupieć. Dwa tygodnie nicnierobienia poza piciem, pieprzeniem i walką z nawiedzającymi koszmarami. Jak zawsze wiadomość od Lucindy jest zwięzła i konkretna… Bez wątpienia dlatego jest jedyną kobietą, którą rzeczywiście lubię.
Ale mój zadowolony uśmiech znika w trakcie czytania.

KLIENT: Trevor Logan – znany biznesmen i właściciel nieruchomości
OBIEKT: Camille Logan – najmłodsze dziecko klienta, jedyna córka
ZAKRES PRACY: prywatny ochroniarz
OKRES: na czas nieokreślony
WYNAGRODZENIE: 100 000 £/tydzień