Wymarzony narzeczony

Wymarzony narzeczony

Tytuł oryginału: When a Scot Ties the Knot
Tłumaczenie: Ewa Ratajczyk, Ewa Morycińska-Dzius
Ilość stron: 320
Rodzaj: miękka
Format: 145x207
Data wydania: 2019-05-13
EAN: 9788324169924
Romans historyczny
Najnowszy bestseller „New York Timesa” autorki wydawanej w 20 krajach
 

Cykl „Zamki szczęśliwej miłości”.

 

Piękne damy i przystojni dżentelmeni dziedziczą je, wygrywają, kupują lub zdobywają podstępem. I przeżywają w nich niebezpieczne i romantyczne przygody…

 

Miss Madeline Gracechurch wspaniale maluje, ale zupełnie nie radzi sobie w kontaktach z dżentelmenami. Jest pewna, że jej debiut na londyńskich salonach będzie totalną porażką, a ona sama na zawsze straci szanse na znalezienie męża. Robi więc to, co od wieków robi każda nieśmiała, niepewna siebie młoda dama: wymyśla sobie ukochanego. Przystojnego, honorowego Szkota, zakochanego w niej bez pamięci… Pisze do wyimaginowanego kapitana MacKenzie długie listy. I wszystko przebiega zgodnie z planem.

Do dnia, kiedy w jej drzwiach staje prawdziwy kapitan MacKenzie – przystojny jak grzech, choć może nie aż tak bardzo honorowy.

 

Czarowne, zmysłowe, błyskotliwe. „Kirkus Reviews”

 

TESSA DARE to jedna z najpopularniejszych i najbardziej lubianych autorek romansu historycznego. Jej pełne wdzięku i humoru, inteligentne, seksowne powieści podbijają serca czytelniczek w 20 krajach. W USA są zawsze na szczycie list bestsellerów. Otrzymują najbardziej prestiżowe nagrody gatunku: RITA Award (odpowiednik filmowego Oscara) i Nagrody Czytelniczek Czasopisma „Romantic Times”, i zdobywają coraz większą popularność.

1


Invernesshire, Szkocja
Kwiecień 1817

Bul. Bul- bul-bul.
Ręka Maddie drgnęła. Atrament prysnął z jej pióra, zostawiając wielkie kleksy na skrzydlatej postaci, której kontur kreśliła. Jej delikatna ważka brazylijska przypominała teraz trędowatego kurczaka. Dwie godziny pracy, zmarnowane w mgnieniu oka.
Ale to nie będzie miało żadnego znaczenia, jeżeli bulgotanie oznacza to, na co liczyła.
Kopulacja.
Serce zaczęło jej szybciej bić. Odłożyła pióro, podniosła głowę tylko na tyle, żeby wyraźnie widzieć akwarium z morską wodą i znieruchomiała.
Maddie była z natury obserwatorką. Umiała wtopić się w tło, czy była nim tapeta w salonie, czy boazeria w sali balowej, czy otynkowany kamień zamku Lannair. I miała ogromne doświadczenie w obserwowaniu rytuałów godowych wielu dziwnych i niezwykłych stworzeń, poczynając od angielskich arystokratów, kończąc na piętnówce kapustnicy.
Gdy chodziło o zaloty, najbardziej pruderyjne i ceremonialne z nich wszystkich były homary.
Całe miesiące czekała, aż Fluffy, samica, wylinieje i ogłosi, że jest zdolna do spółkowania. Więc wsadziła do akwarium Rexa, samca. Nie wiedziała, które z nich było bardziej sfrustrowane. Może to właśnie dziś jest ten dzień. Maddie intensywnie wpatrywała się w akwarium, wstrzymując oddech w oczekiwaniu.
Tak. Za fragmentem koralowca w mętnym mroku falowały cienkie pomarańczowe czułki.
Alleluja.
No, dalej – zachęcała w duchu. Dalej, Fluffy. Dobra dziewczynka. Spędziłaś samotnie pod tym kamieniem bardzo długą zimę. Ale w końcu jesteś gotowa.
Wyłoniły się błękitne kleszcze.
A potem się cofnęły.
Wstydliwe podchody.
– No, nie bądź już taka skromna.
W końcu ukazała się cała głowa samicy, która wyszła ze swojej kryjówki.
I w tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
– Panno Gracechurch?
I to był koniec.
Przy akompaniamencie bul-bul-bul Fluffy schowała się tak szybko, jak się wyłoniła. Z powrotem pod swój kamień.
Do licha!
– Co się stało, Becky?! – krzyknęła Maddie. – Ciotka źle się czuje?
Skoro niepokojono ją w pracowni, ktoś musiał być chory. Służący doskonale wiedzieli, że mają jej nie przeszkadzać, kiedy pracuje.
– Nikt nie jest chory, panienko. Ale ma pani gościa.
– Gościa? To dopiero niespodzianka.
Dla samotnej Angielki mieszkającej na jałowych pustkowiach szkockich wzgórz goście zawsze byli niespodzianką.
– Kto to?
– Mężczyzna.
Mężczyzna!
Teraz Maddie była zaskoczona jeszcze bardziej. Była pozytywnie zszokowana.
Odsunęła na bok zniszczoną ilustrację ważki i wstała, żeby wyjrzeć przez okno. Niepotrzebnie. Ten pokój w wieży wybrała ze względu na zapierający dech w piersiach widok dzikich zielonych wzgórz i lśniące jezioro leżące wśród nich jak odłamek lustrzanej tafli. Nie można było podejrzeć z niego furtki ani alei.
– Och, panno Gracechurch. – Słychać było, że Becky jest zdenerwowana. – On jest taki wielki.
– Mój Boże. A czy ten wielki mężczyzna się jakoś nazywa?
– Nie. To znaczy, musi się jakoś nazywać, prawda? Ale nie powiedział. Na razie. Pani ciotka uznała, że najlepiej jak pani zejdzie i sama zobaczy.
Cóż. Robiło się coraz bardziej tajemniczo.
– Za chwilę zejdę. Bądź tak miła i poproś kucharkę, żeby przygotowała podwieczorek.
Maddie rozwiązała kitel. Zdjęła fartuch przez głowę, odwiesiła go na hak obok i szybko sprawdziła, jak wygląda. Jej popielata suknia nie była zbytnio pomięta, ale dłonie miała poplamione atramentem, a fryzurę karykaturalną – włosy miała rozpuszczone i rozczochrane. Nie było czasu na uczesanie z prawdziwego zdarzenia. Nie mogła też znaleźć spinek. Więc chwyciła ciemne loki i skręciła je luźno na karku, a kok przymocowała leżącym pod ręką ołówkiem. Nic lepszego nie mogła zrobić w tych okolicznościach.
Kimkolwiek był ten niespodziewany, bezimienny, wielki mężczyzna, wiedziała, że raczej nie zrobi na nim wrażenia.
Zazwyczaj nie robiła wrażenia na mężczyznach.
Zeszła powoli po krętych schodach, zastanawiając się, kim może być jej gość. Najprawdopodobniej to zarządca sąsiedniej posiadłości. Lord Varleigh miał przyjechać dopiero jutro, poza tym Becky wiedziałaby, jak się nazywa.
Kiedy Maddie dotarła w końcu na dół, dołączyła do niej ciotka Thea.
– Och, Madling. W końcu.
– Gdzie jest nasz tajemniczy gość? W holu?
– W bawialni. – Ciotka chwyciła ją pod rękę i razem poszły przez korytarz. – No, moja droga. Musisz zachować spokój.
– Jestem spokojna. A przynajmniej byłam spokojna, dopóki tego nie powiedziałaś. – Przyjrzała się twarzy ciotki, szukając wskazówek. – Co tu się, u licha, dzieje?
– To może być dla ciebie wstrząs. Ale się nie martw. Jak już będzie po wszystkim, zrobię gorącego mleka z korzeniami i piwem, żeby postawić cię na nogi.
Posset.
O, rety. Ciotka Thea uważała się za aptekarza-samouka. Sęk w tym, że jej „medykamenty” były na ogół gorsze od samej choroby.
– To tylko jakiś gość. Posset na pewno nie będzie potrzebny.
Maddie postanowiła powitać tego wielkiego, bezimiennego mężczyznę wyprostowana, w dobrym nastroju.
Kiedy weszły do bawialni, jej postanowienie zostało wystawione na próbę.
To nie był jakiś tam mężczyzna.
To był mężczyzna z prawdziwego zdarzenia.
Wysoki, władczy Szkot ubrany w coś, co wyglądało na wojskowy mundur: kilt w ciemnozielono-niebieską kratę i tradycyjny czerwony płaszcz.
Włosy miał długie (głównie brązowe, z rudymi pasemkami), a na jego prostokątnej szczęce widniał kilkudniowy zarost (głównie rudy z odrobiną brązu). Szerokie ramiona przechodziły w węższy tors. Nisko w pasie miał przyczepiony czarny prosty sporran, a na biodrze spoczywał dirk w pochwie. Poniżej krawędzi kiltu umięśnione owłosione nogi znikały w białych skarpetach i zdartych czarnych wysokich butach.
Maddie błagała siebie samą, żeby się nie gapić.
Walka była z góry przegrana.
Całość stanowiła imponujący obraz męskości.
– Dzień dobry – zdołała wydusić niezdarne powitanie.
Nie odpowiedział, ani się nie ukłonił. Podszedł do niej bez słowa.
I w miejscu, w którym przystanąłby każdy dobrze wychowany dżentelmen, on szedł dalej. Przestąpiła z nogi na nogę, niespokojna. Przynajmniej pozbawił ją problemu z gapieniem się. Teraz nie miała odwagi na niego spojrzeć.
Podszedł na tyle blisko, że Maddie poczuła zapach whisky i dymu z tlącego się drewna, i dostrzegła szerokie, diabelskie wargi wyłaniające się spośród lekkiego zarostu. Po długich sekundach zmusiła się, żeby spojrzeć mu w oczy.
Były oszałamiająco niebieskie. Bynajmniej nie w pozytywnym sensie.
To był ten odcień błękitu, który sprawiał wrażenie, że zostało się podrzuconym do nieba albo wrzuconym do lodowatej wody. Pchniętym w nicość bez możliwości powrotu. Nie było to miłe odczucie.
– Panna Madeline Gracechurch?
Och, jego głos był z tego wszystkiego najgorszy. Niski, z tym szkockim akcentem, który zgrzytał i zmieniał brzmienie słów, sprawiając, że nabierały głębszego znaczenia.
Kiwnęła głową.
– Wróciłem do ciebie do domu – powiedział.
– Do d-domu… do mnie?
– Wiedziałam – odezwała się ciotka Thea. – To on.
Obcy mężczyzna kiwnął głową.
– To ja.
– To znaczy: kto? – wypaliła Maddie.
Nie zamierzała być niegrzeczna, ale nigdy wcześniej nie widziała tego mężczyzny na oczy. Była o tym przeświadczona.
Takiej twarzy i postaci raczej by nie zapomniała.
Robił wrażenie. Całkiem spore.
Czuła się przy nim speszona.
– Nie znasz mnie, mo chridhe?
Pokręciła głową. Miała dość tej gry, serdecznie.
– Proszę się przedstawić.
Kącik jego warg drgnął w lekkim, szelmowskim uśmiechu.
– Kapitan Logan MacKenzie.
Nie.
Świat sprowadził się nagle do gwałtownej feerii barw: zieleni, czerwieni i tego przenikliwego, niebezpiecznego błękitu.
– Czy pan… – Maddie się zawahała. – Z pewnością nie powiedział pan kap…
Więcej nie była w stanie wymówić. Jej język się poddał. A po nim kolana.

Inne książki autora

Ich zwycięstwa

Ich zwycięstwa DARE TESSA

Ich gwiazdy

Ich gwiazdy DARE TESSA